Syn Audrey Hepburn szczerze o słynnej matce. "Stanowiła uroczy pakiet defektów i niedoskonałości"
- Zrozumiałem, jakim cudem ta niepozorna dziewczyna z krzywymi zębami, płaskostopiem i garbem na nosie - jak sama o sobie mówiła - zdobyła Oscara w wieku dwudziestu trzech lat. Moja matka stanowiła uroczy pakiet defektów i niedoskonałości, który na kinowym ekranie ulegał magicznemu przeobrażeniu - mówi Sean Hepburn Ferrer w rozmowie z Yolą Czaderską-Hayek z okazji 70. rocznicy premiery "Rzymskich wakacji".
Yola Czaderska-Hayek: W tym roku "Rzymskie wakacje" z udziałem Audrey Hepburn świętują siedemdziesiątą rocznicę premiery. Jakie masz wspomnienia związane z tym filmem?
Sean Hepburn Ferrer: Mam cudowne wspomnienia związane nie tylko z filmem, ale także z samym Rzymem. Dla mnie pojęcie "rzymskie wakacje" oznacza całkiem dosłownie wypoczynek w Rzymie. Zatrzymywaliśmy się całą rodziną w hotelu Excelsior. Pamiętam, że kiedy schodziło się na dół do kawiarni, to na sam widok przystrojonego wnętrza miało się wrażenie, że są święta, choć był dopiero środek lata.
Natomiast z niedawnych czasów wyjątkowo miło wspominam pobyt w Rzymie sprzed kilku lat, z okazji setnej rocznicy urodzin Gregory’ego Pecka [musiał to zatem być rok 2016 - przyp. Y. Cz.-H.]. Tony [syn aktora - przyp. Y. Cz.-H.] i jego córka zorganizowali pokaz "Rzymskich wakacji" na ekranie rozstawionym u stóp Schodów Hiszpańskich. Sąsiadujące ulice były zamknięte, a seans odbył się na wolnym powietrzu. Pamiętam, że dzieci z okolicy oglądały film, siedząc na chodniku. A ja wówczas uświadomiłem sobie, że zobaczyłem "Rzymskie wakacje" po raz pierwszy na dużym ekranie! Po tylu latach. A wydawałoby się, że powinienem mieć okazję o wiele wcześniej.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Rzymskie wakacje": klasyczna komedia romantyczna z Audrey Hepburn
Siedzę przecież głęboko w świecie kina, z dorobkiem mojej matki mam cały czas do czynienia, choćby z okazji rozmaitych przeglądów czy wystaw. Niektóre jej produkcje nawet sam montowałem, choćby "Śmiechu warte", kiedy dziewczyna Petera Bogdanovicha została zamordowana [chodzi o Dorothy Stratten, która gra w filmie jedną z głównych ról; aktorka zginęła z ręki własnego męża zazdrosnego o jej romans z Bogdanovichem – przyp. Y. Cz.-H.]. Peter po tym wszystkim nie mógł podnieść się z łóżka i udzielał tylko wskazówek przez telefon, a ja siedziałem w montażowni i wypełniałem jego zalecenia. Sam jestem zdziwiony, że dopiero tak późno ujrzałem "Rzymskie wakacje" we właściwym formacie. Ale dzięki temu udało mi się zrozumieć coś ważnego.
Zrozumiałem otóż, jakim cudem ta niepozorna dziewczyna z krzywymi zębami, płaskostopiem i garbem na nosie - jak sama o sobie mówiła - zdobyła Oscara w wieku dwudziestu trzech lat. Moja matka stanowiła uroczy pakiet defektów i niedoskonałości, który na kinowym ekranie ulegał magicznemu przeobrażeniu. Czegoś takiego nie da się osiągnąć na monitorze komputera ani nawet na wielkim telewizorze. Przy całej sympatii do Netfliksa, serwisu Amazona, Hulu i innych platform, uważam, że nie zapewnią one tej magii, jaką daje kino. Nawet przy obrazie wysokiej rozdzielczości - a powiedziałbym wręcz, że ona tym bardziej przeszkadza. W oglądaniu filmu chodzi o przeżywanie emocji, a nie analizowanie porów na twarzy aktora. Kina pod tym względem nic nie zastąpi.
Wspomniałeś o Oscarze dla Audrey Hepburn. Czy kiedykolwiek zwierzała ci się, jakie znaczenie miała dla niej ta nagroda?
Był to dla niej ogromny zaszczyt, ale przede wszystkim także wielkie zaskoczenie. Ona w ogóle nie spodziewała się, że za tę rolę zdobędzie Oscara. Była z niego bardzo dumna, podobnie jak ze wszystkich nagród filmowych, które udało jej się zdobyć. Do tej pory je przechowujemy. Pamiętam, że za życia trzymała je w naszym domku w Szwajcarii. Miała do tego celu wydzielony salonik z małym czarno-białym telewizorem - był to zresztą jedyny telewizor w całym domu. Stał otoczony półkami, na których ułożone były statuetki mamy, a obok nich moje drewniane zabawki, mnóstwo książek i te rosyjskie lalki, które się wkłada jedna w drugą…
Matrioszki.
Z całą pewnością moja matka cieszyła się z tych nagród i była z nich dumna, natomiast nie mogę powiedzieć, żeby w jakikolwiek sposób ją one zmieniły. Nawet Oscar. To była jedna z ostatnich gwiazd filmowych ze starego chowu, jeszcze sprzed szkoły aktorskiej Lee Strasberga. Dopasowywała rolę do siebie, a nie odwrotnie. Za jej czasów gwiazdy były ważniejsze niż dekoracje, kostiumy, scenariusz… I to z myślą o nich kręciło się filmy. Z pewnością nie uważała się za aktorkę charakterystyczną, dlatego tak wielką radość sprawiały jej nagrody i wyróżnienia. Oscar był dla niej dowodem uznania ze strony środowiska filmowego, ludzi, wśród których się obracała. Natomiast równie wielkie znaczenie miały dla niej Złote Globy [Audrey Hepburn zdobyła dwa - przyp. Y. Cz.-H.], ponieważ oznaczały, że także w oczach zawodowców z prasy udało jej się dokonać czegoś dobrego, wyjątkowego.
Niezwykle miło mi to słyszeć.
Ja także mówię o tym z ogromną przyjemnością, ponieważ bardzo cenię zarówno twoje stowarzyszenie, jak i Złote Globy. Dla mnie gala Złotych Globów była zawsze ważnym wydarzeniem, ponieważ twoja organizacja jest jedną z ostatnich instytucji, w których widać jeszcze szacunek i przywiązanie do starego kina, do starego Hollywood. Mam nadzieję, że tego nie utracicie.
Co masz na myśli, mówiąc o starym Hollywood?
Mam na myśli świat, który bezpowrotnie odszedł już w przeszłość. Nie tylko Hollywood się zmieniło, zmieniło się wszystko. Kiedyś, jadąc po ulicy w Los Angeles, człowiek miał obok siebie trzy, może cztery samochody, a kiedy było ich sześć albo siedem, to znaczyło, że właśnie są godziny szczytu. Dziś mam wrażenie, że jedzie naraz dwadzieścia pięć milionów aut - taki jest korek. Kiedyś te drogi naprawdę były puste. Beverly Hills przypominało cichą wioskę, w której wszyscy się znali, samochody stały przed domem z kluczykami w stacyjkach, a drzwi do domu nie zamykało się na noc. Coś z tego wiejskiego życia przeniknęło także do dawnego Hollywood.
Pamiętam wiele gwiazd filmowych, które u siebie na podwórku paradowały w klapkach i szortach. To byli normalni, zwykli ludzie, którzy prowadzili normalne, zwykłe życie. Przepych w takiej formie, jaką dzisiaj widzimy, wtedy nie istniał. Za oznakę luksusu uchodziło to, że ktoś się przeprowadził do większego domu. Ewentualnie kupił willę gdzieś za granicą, żeby było dokąd uciec raz na jakiś czas i posiedzieć w spokoju. Moja matka uwielbiała nasz domek w Szwajcarii. Między innymi dlatego, że mogła iść na zakupy i nikt za nią nie gonił po ulicy. Chciała prowadzić zwyczajne życie i bardzo jej odpowiadało, że tam właśnie może bez przeszkód wyprowadzać psy na spacer, a wieczorami przygotować kolację.
Takiego Hollywood, jakie opisujesz, rzeczywiście już nie ma. Ale nawet mimo upływu czasu Audrey Hepburn wciąż fascynuje kolejne pokolenia widzów. I dla wielu młodych dziewczyn pozostaje niedoścignioną ikoną stylu. Z czego według ciebie wynika ta ponadczasowa popularność?
Widzę trzy główne powody. Po pierwsze, Audrey Hepburn była prawdziwą gwiazdą filmową w czasach, gdy gwiazdy filmowe jeszcze istniały. Owszem, wielokrotnie stykała się z krytyką. Zarzucano jej, że nie potrafi grać, że jest przeciętną aktorką - i co najlepsze, ona pierwsza się z tym zgadzała. Nigdy nie traktowała siebie zbyt serio. Do pracy rzeczywiście podchodziła z powagą, ale do siebie - nie. Ale i tak nie zmienia to faktu, że była gwiazdą, tyle że gwiazdą nietypową. W odróżnieniu od wielu bogiń ekranu, spoczywających gdzieś na Olimpie, poza zasięgiem zwykłego śmiertelnika, moja matka w oczach widzów była po prostu jedną z nich, dziewczyną z sąsiedztwa, która może założyć małą czarną i przeobrazić się w bohaterkę "Śniadania u Tiffany’ego".
Drugi powód wiąże się z modą. Moda, jak wiemy, jest to prawdziwy przemysł, który potrafi zniewolić człowieka i ukształtować go według narzuconego szablonu. Coraz więcej ludzi buntuje się przeciwko dyktatowi wielkich domów odzieżowych. Kupują używane ubrania, przerabiają stare… Tworzą garderobę, która ma im wystarczyć na lata, bez potrzeby dokupowania co chwila nowych rzeczy. Brytyjczycy osiągnęli w tej sztuce mistrzostwo, potrafią tak dobrać dwie marynarki, by nosić je przez całe życie. Moja matka miała podobne podejście: nigdy nie podążała za bieżącymi trendami, trzymała się raczej jednego stylu. Oczywiście jej atutem była znakomita figura, jak również znajomość z Hubertem de Givenchy, który projektował dla niej stroje na wyjątkowe okazje.
No i wreszcie jest trzeci powód, związany z jej drugą karierą, jak to nazywała. Pięć lat, które spędziła jako ambasador UNICEF-u, pozostawiło po sobie niezapomniane dziedzictwo. Żartowaliśmy sobie z mamą, że co prawda sama nie podążała za modą, ale starała się wypromować wśród innych modę na pomaganie. Wielokrotnie uczestniczyłem w jej rozmaitych działaniach, widziałem to, co ona i mogę powiedzieć z ręką na sercu, że nie traktowała tej misji jako okazji, by o sobie przypomnieć.
Jeśli jechała z UNICEF-em gdzieś do Afryki, to nie po to, by zrobić tam sobie sesję foto, tylko żeby naprawdę pomóc ludziom z Somalii czy Sudanu. I opowiedzieć publicznie o ich sytuacji. Widziałem, jak wracała załamana po wizytach w obozach dla uchodźców. Powtarzała: "Mieliśmy żyć w świecie, w którym nie będzie już Holocaustu, a tymczasem on się znowu dzieje, tylko nikt tego nie widzi". Wiele razy wspominała o tym w wywiadach, które dziś można bez przeszkód oglądać w internecie. Wydaje mi się, że to również ma wpływ na jej niesłabnącą popularność. Ludzie, zwłaszcza młodzi, mają okazję poznać moją matkę nie tylko jako ikonę kina, ale także jako wspaniałego człowieka o wielkim sercu.
Kilka lat temu ukazał się film dokumentalny "Audrey", dostępny m.in. w Netfliksie. Jaki był twój udział w tym projekcie?
"Audrey" to dzieło mojego przyjaciela Nicka [Taussiga – przyp. Y. Cz.-H.]. Pomagałem przy realizacji, choć nie brałem w niej bezpośredniego udziału. Dlatego mojego nazwiska nie ma wśród producentów. Ale w napisach końcowych zostałem wymieniony jako "ojciec chrzestny filmu". Pierwszy problem, na jaki się natknęliśmy, polegał na tym, że prawie nikogo, kto pracował na planie razem z moją matką, nie było już wśród żywych. Musieliśmy naprawdę długo szukać, zanim dogrzebaliśmy się do jej ostatniego makijażysty i do córki agenta prasowego w Rzymie. Reżyserią zajęła się Helena Coan.
Wspólnie chcieliśmy, by premiera filmu zgrała się w czasie z uruchomieniem wystawy poświęconej Audrey Hepburn z okazji dziewięćdziesiątej rocznicy jej urodzin. Otwarcie nastąpiło w Brukseli, stamtąd wystawa pojechała do Amsterdamu… po czym wybuchła pandemia i z całego projektu trzeba było zrezygnować. Teraz składamy z powrotem wszystko do kupy. Wystawa pojedzie do Manili, na Filipiny… Marzę o pokazaniu jej w Londynie, to byłoby idealne miejsce, ale po Brexicie, przy obecnych cenach, bez sponsorów nie wiem, czy to w ogóle będzie możliwe.
Wróćmy jeszcze na koniec do "Rzymskich wakacji". To również fenomen o ponadczasowej popularności. Z czego on twoim zdaniem wynika?
W tym miejscu chciałbym dodać otuchy każdemu, kto w jakiejkolwiek formie zajmuje się pisaniem. W "Rzymskich wakacjach" Gregory był znakomity, moja mama świetna, ale dla mnie popularność tego filmu to przede wszystkim zasługa wyjątkowego scenariusza. Jasne, dzisiaj również powstają kapitalne teksty, ale dawniej scenarzyści umieli zawrzeć w dialogach jakąś szczególną magię, która dzielnie oparła się próbie czasu. Może dlatego wszyscy tak chętnie wracają do starych filmów i na przykład w deszczowe niedzielne popołudnie wolą obejrzeć kolejny raz coś, co już znają zamiast czegoś nowego. Ja się temu absolutnie nie dziwię.
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" żegnamy Harrisona Forda, znęcając się nad nowym "Indianą Jonesem" i płaczemy po Henrym Cavillu, ostatni raz masakrując "Wiedźmina" z jego udziałem. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.