Sztuka i polityka różnymi drogami chadzają

Tytuł „My, niżej podpisani” narzuca skojarzenia iście socjalistyczne tudzież komunistyczne. Mnie bynajmniej takie narzucił. Co więcej, gdy w trakcie filmu Joaquína Oristrella (debiut reżyserski „Z czego śmieją się kobiety?” 1996 r.) pojawiła się propozycja manifestu, pod którym mieli się podpisać aktorzy jako „rzemieślnicy pionu artystycznego”, zapachniało jeszcze bardziej czasami, w których lud pracujący i hasło: „my, a oni” pojawiało się jako sztandar polityczny ówcześnie rządzących. Jednak film Oristrella, mimo że silnie zahacza o politykę, nie jest obrazem z cyklu komuna, socjalizm, itp. sprawy.

Scenariusz, pisany przez czworo aktorów, odgrywających tutaj główne role, jak i reżysera, opowiada o proteście hiszpańskich artystów przeciwko wojnie w Iraku. Ten obraz to nie tylko manifest antywojenny, sceniczne okrzyki „no a la guerra!!!” i archiwalne ujęcia protestujących wielkich hiszpańskich artystów (wśród nich można zobaczyć m.in. Pedro Almodóvara). To również dyskusja na temat czy sztuka ma wpływ na decyzje polityczne i jeśli tak, to jaki, jeśli nie, to czy jest w ogóle sens, by komentowała polityczne rozgrywki z podwyższenia sceny.

By jednak tak gorzko i pesymistycznie nie było, scenarzyści przełamali tematykę polityczną, wpisując w scenariusz historię adaptacji w trupie teatralnej młokosa, który dotąd grał w telewizyjnych nowelach, będąc powodem omdleń zachwytu nastolatek. Kiedy Jorge Ruiz (Juan Diego Botto) dołącza do trupy, musi zmierzyć się nie tylko z tekstem „Sztuki bez tytułu” Federika Garcii Lorki, ale przede wszystkim przekonać do siebie i swoich poglądów politycznych pozostałych członków zespołu.

Z podstarzałą, rozkapryszoną gwiazdą Carmen Morante (Elvira Mínguez) zaprzyjaźni się dość szybko – słodkiej, głupiutkiej blondynce (znów te stereotypy!) starczy piękne ciało… Jorge i pełna płomieni noc, zakrapiana sowicie trunkami wyskokowymi. Laura G. Reina (María Botto) będzie patrzyła na nowicjusza ze sporą sympatią, ale też dużą dozą dystansu. Najtrudniejszym „orzechem do zgryzienia” okaże się Mario Soto (Javier Cámara).

Przyznam, że aktorsko ten film jest doskonały. Postacie odgrywane są z dużym wyczuciem, są soczyste i pełne autentyzmu. Elvira Mínguez kaprysi, prycha, poraża naiwnością i głupotą, myląc chociażby Irak z Iranem. María Botto odgrywa skromniutką ofiarę własnej rodzicielki, cichutka, ale mimo wszystko najbardziej ciepła persona w tym filmie. Juan Diego Botto przekonujący w roli żigolo, bożyszcza serialowego i niezwykle przystojny. Javier Cámara jak się kłóci to się kłóci po hiszpańsku, wkładając w to całe serce i temperament latynoski.

Przyznacie Państwo, że aktorzy prezentują barwne postacie i z pewnością musieli się napracować, by być tak przekonującymi na ekranie, jak są. Dodatkowym smaczkiem jest ich świetna dykcja. Jeśli ktoś zna język hiszpański, może darować sobie zerkanie na polskie napisy. Bez problemu zrozumie dialogi.

No, ale cóż z tego, że grający świetni, scenariusz inteligentny i przepełniony czarnym humorem, scenografia stylizowana na scenę teatralną doskonała (Soledad Seseña), kiedy całość psuje i to psuje dość znacznie montaż (Miguel Ángel Santamaría). Co jakiś czas montażysta przyciął taśmę filmową tak bardzo, że obraz traci na płynności, a kolejne ujęcia skaczą. Czy widz przyszedł oglądać zdjęcia w albumie, czy film? Wielka szkoda, bo obraz interesujący, pomysł na dyskusję: polityka a sztuka niewybredny, aktorzy doskonali, a montaż kiepski.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)