Ta szalona miłość
A jednak! Sukces komedii „I Love You Phillip Morris” nie był przypadkowy. John Requa i Glenn Ficarra znaleźli receptę na inteligentne kino mainstreamowe.
Ich drugi wspólny film jest wprawdzie zdecydowanie bardziej zachowawczy od gejowskiego romansidła z Jimem Carreyem i Ewanem McGregorem, ale wychodzi z podobnego założenia: prawdziwa komedia nie może istnieć bez dramatycznego rysu. Potwierdzenie tego znajdziemy już w bardzo zróżnicowanej obsadzie, która rozpięta jest pomiędzy Steve’em Carellem a Julianne Moore - gwiazdami o zupełnie odmiennym emploi. Ma to swoje przełożenie na zawartą tu historię.
„Kocha, lubi, szanuje” to opowieść o ludziach poszukujących szczęścia. Jednym, jak Calowi (Carell) i Emily (Moore) przeciekło ono przez palce, innym nigdy nie było dane go poznać. Osią fabuły jest rozpad małżeństwa rzeczonej pary – on topi smutki w alkoholu, ona wdaje się w płomienny romans. Ale nie tylko im czegoś w życiu zabrakło. Ich syn, 13-letni Robbie, durzy się w starszej o cztery lata opiekunce, która z kolei zalotami nie jest zainteresowana. Woli starszych facetów. Takich, jak… ojciec Robbiego. Przyjaciel Cala, Jacob (Ryan Gosling), dla odmiany się zakochał. Po raz pierwszy w życiu. Problem w tym, że jego wybranka Hannah (Emma Stone) jest już z kimś innym. Niekoniecznie szczęśliwa.
To jeden z tych filmów, w których fabuła stanowi mozaikę splatających się ze sobą wątków. Wszyscy się tu znają! Gdy Cal ląduje w łóżku z ponętną nauczycielką (Marisa Tomei), wiemy, że musi być ona nauczycielką jego syna. Paradoksalnie, ograniczone pole manewru nie przeszkadza autorom filmu w prowadzeniu przekonującej, wyrafinowanej (żadnej kloaki!) narracji. Ficcara i Requa brawurowo wygrywają akcenty dramatyczno-komediowe, czasem tylko – jak w finale z natchnionym monologiem – spinając całość zbędną klamrą.
„Kocha…” to dzięki temu pierwszorzędny komediodramat, tym wyróżniający się na tle hollywoodzkiej konkurencji, że jego bohaterowie – dobroduszni, inteligentni i bardzo ludzcy w swoim pragnieniu szczęścia – nie są wyciętymi z papieru błaznami. Nie są tu po to, by schlebiać naszemu poczuciu wyższości. Zdecydowanie zasługują na uwagę, co w kinie mainstreamowym nie takie znowu częste.