Timothée Chalamet dla WP: "Przekonałem się, że większość aktorów funkcjonuje od wypłaty do wypłaty"
- Mam wrażenie, że już wkrótce czeka nas jakaś gigantyczna społeczna zapaść. Przeczuwam to od jakiegoś czasu. Bo w taki sposób, jak teraz, pod nieustannym ostrzałem, po prostu nie da się żyć - mówi w rozmowie z WP Timothée Chalamet, gwiazdor najnowszego "Do ostatniej kości". Historii o młodych kanibalach.
Yola Czaderska-Hayek: Twoją nową produkcję, "Do ostatniej kości", trudno jednoznacznie definiować. To film drogi, romans, chwilami tragikomedia, trochę horror o kanibalach... Dla mnie jednak to przede wszystkim opowieść o inności. I o ludziach, którzy funkcjonując poza systemem, próbują odnaleźć się nawzajem. Czy miałeś kiedykolwiek podobne poczucie, co bohaterowie filmu? Zastanawiałeś się nad tym, czy istnieje jakaś społeczność, o której mógłbyś powiedzieć: "Tu jest moje miejsce"?
Timothée Chalamet: Gdy miałem dwanaście, może trzynaście lat, zdałem sobie sprawę, że moje miejsce jest wśród ludzi teatru. Dorastałem w Nowym Jorku, dzięki czemu miałem okazję oglądać Marka Rylance'a w "Jerusalem" na Broadwayu i Denzela Washingtona w sztuce "Rodzynek w słońcu". Wtedy właśnie odeszła moja babcia. Pamiętam, że często rozmawialiśmy z mamą o musicalu "Pocałuj mnie, Kasiu", w którym występowała, kiedy była młoda. Uświadomiłem sobie, że w mojej rodzinie prawie każdy wywodzi się z innego środowiska, ale większość z nas łączy przekonanie, że jesteśmy przede wszystkim artystami. I że to właśnie teatr jest miejscem, w którym możemy czuć się jak u siebie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Gorące premiery 2022. Na te produkcje czekamy
Bohaterowie filmu mają problem z zapanowaniem nad własnym głodem, ale mam wrażenie, że znacznie bardziej daje im się we znaki samotność. I poczucie, że nigdzie nie mają własnego domu.
Scenariusz powstał w szczytowym momencie pandemii, kiedy większość z nas odczuwała trudy samotności i odizolowania od świata. Może dlatego właśnie w filmie tak istotną rolę odgrywa motyw wypchnięcia poza margines. Prawie każdy z nas to przeżył, siedząc w domu, w zamknięciu. Dzięki temu byliśmy w stanie stworzyć wiarygodnych bohaterów.
To młodzi ludzie bez tożsamości, bez zakorzenienia w świecie, którzy odnajdują się nawzajem i wspierają dzięki miłości. Przekazałem chłopakowi, którego gram, część tego rozgoryczenia i frustracji, które towarzyszyły mi podczas kwarantanny. Nie chciałbym oczywiście, aby ktoś sobie pomyślał, że aktorzy to banda narcyzów, którzy więdną, kiedy się ich pozbawi publicznej adoracji. Chodzi mi o zwyczajny kontakt międzyludzki, którego wszyscy zostaliśmy pozbawieni. Na każdym z nas się to w jakiś sposób odbiło.
Trudno o bardziej odmienne filmy niż "Do ostatniej kości" i "Diuna". Czy właśnie dlatego zdecydowałeś się zagrać w tragikomedii o kanibalach, żeby nie dać się zaszufladkować?
Może faktycznie potrzebowałem odmiany. Ale przede wszystkim, gdy dowiedziałem się, że Luca [Guadagnino – Y.Cz.-H.] kręci kolejny film, bardzo chciałem w nim zagrać. A kiedy powiedział mi, że w obsadzie będą: Chloë Sevigny, Mark Rylance, Taylor Russell, z którą wielokrotnie już przymierzaliśmy się do wspólnego projektu, ale nigdy jakoś nam nie wychodziło... Nie miałem już żadnych wątpliwości. Przecież to jest obsada marzeń! No i bardzo się cieszę, że udało się także zaangażować Michaela Stuhlbarga, z przyjemnością spotkałem się z nim ponownie. A poza tym z Lucą cudownie mi się pracuje. Jest bardzo otwarty na wszelkie uwagi i sugestie. Pierwotnie mój bohater miał być kimś w rodzaju samca alfa, ale zaproponowałem, by stał się kimś trochę poobijanym przez życie. Taka wersja wydawała mi się ciekawsza. I Luca się na to zgodził.
"Do ostatniej kości" pozwala nam wniknąć w dusze bohaterów, którzy na pierwszy rzut oka wydają się odrażający. Jedzą w końcu ludzkie mięso! Dopiero gdy poznamy ich lepiej, okazuje się, że dręczy ich głód, nad którym nie są w stanie zapanować. Pojawia się pytanie, czy nie należałoby im raczej współczuć.
Otóż to! Rozmawiałem ostatnio z Taylor na ten temat. Zadałem jej pytanie: Gdybyś stała na czele fabryki magicznych eliksirów, to jaki wyprodukowałabyś najpierw? Odpowiedziała: Zrobiłabym taki eliksir, który odbierałby zdolność osądzania innych i każdy powinien go wypijać codziennie rano. Mogę oczywiście mówić wyłącznie we własnym imieniu, ale dorastanie we współczesnym świecie to nieustanne narażanie się na cudze komentarze i osądy. Internet, media społecznościowe – to wszystko jest wokół nas i nie pozwala o sobie zapomnieć. Dlatego to była prawdziwa ulga móc na jakiś czas przenieść się do świata, w którym nie ma Twittera, Instagrama, TikToka... [akcja "Do ostatniej kości" toczy się w latach 80. ubiegłego wieku – Y. Cz.-H.] Mam wrażenie, że już wkrótce czeka nas jakaś gigantyczna społeczna zapaść. Przeczuwam to od jakiegoś czasu. Bo w taki sposób, jak teraz, pod nieustannym ostrzałem, po prostu nie da się żyć.
Masz zaledwie dwadzieścia sześć lat, a już stałeś się jedną z największych gwiazd w Hollywood. Nie obawiasz się, że woda sodowa uderzy Ci do głowy?
Ale ja ciągle jestem cały w nerwach, kiedy wchodzę na plan! Porównałbym to do sytuacji, w której nowy dzieciak pojawia się w klasie i chce zrobić dobre pierwsze wrażenie. Tak samo jest w pracy: widzę wokół siebie całe mnóstwo utalentowanych ludzi, najczęściej starszych ode mnie i nie chcę ich rozczarować. Z niektórymi spotykam się już kolejny raz i wtedy jest nieco łatwiej. Tak naprawdę nadal jestem nowy w tym biznesie i mam tego świadomość. Kiedyś pracowałem z pewnym dramaturgiem, Johnem Patrickiem Shanleyem. Powiedział mi, że być młodym to jak szukać własnego "ja" na wyprzedaży. Człowiek szpera po półkach i wypatruje towaru, który najbardziej do niego przemówi. Ja mam wrażenie, że nadal jestem w trakcie szukania, może dlatego przyjmuję role w tak krańcowo różnych projektach, jak "Król" czy "Małe kobietki".
Zapomniałeś dodać, że przyjmujesz role w krańcowo różnych projektach i we wszystkich jesteś znakomity! Jak ty to robisz, że wszystko Ci się udaje? Postanowiłeś sobie, że będziesz świetnym aktorem i już?
Dziękuję ci za miłe słowa. Nie chcę zanudzać twoich czytelników, bo zazwyczaj wolę opowiadać o swoich filmach niż o sobie. Ale skoro pytasz... Pomysł, żeby zostać aktorem, przyszedł mi do głowy, kiedy miałem trzynaście lat. Zapisałem się do kółka teatralnego współpracującego ze szkołą aktorską. Miałem głowę nabitą ideałami o wzniosłości tego zawodu, tymczasem poznałem jego bardzo przyziemną stronę.
Przekonałem się, że większość aktorów funkcjonuje od wypłaty do wypłaty, występując głównie w reklamach. Sam również przeszedłem tę drogę. Kiedy trafiłem do szkoły aktorskiej, całkiem już wywietrzały mi z głowy myśli o sławie i paradowaniu po czerwonym dywanie. Nauczyłem się, że aktorstwo to przede wszystkim rzemiosło, które można doskonalić. I skupiłem się na tym. Miałem to szczęście, że po ukończeniu szkoły pozostałem w kontakcie z niektórymi wykładowcami i to mnie bardzo podnosiło na duchu. Trafiłem na studia, gdzie nie było nawet mowy o akademickim teatrze, więc nie zostałem tam długo. Wydawało mi się, że studia to życiowa konieczność, ale okazało się... Cóż, nie chciałbym mówić, że rzuciłem naukę, ale prawda jest taka, że na tych studiach właściwie mnie nie było.
Dostałem rolę w filmie Christophera Nolana "Interstellar" i byłem ciekaw, co dalej. Nastawiałem się przede wszystkim na produkcje niezależne, autorskie, bo tam była większa szansa na ciekawe role. "Tamte dni, tamte noce", "Lady Bird", "Mój piękny syn"... Dopiero od niedawna zacząłem występować w wysokobudżetowych filmach, takich jak "Diuna". Miałem niesamowite szczęście do reżyserów. David Michôd, Denis Villeneuve, Greta Gerwig, u której mógłbym zagrać nawet poduszkę... Cały czas jednak mam świadomość, że jestem bardzo młody i ciągle właściwie stoję na początku drogi. Cieszę się, że ty i twoi koledzy w ogóle chcecie ze mną rozmawiać. No i staram się dokonywać właściwych wyborów.
"Do ostatniej kości" to film na wskroś amerykański, choć nakręcony przez Włocha. W ostatnim czasie zdarzyło ci się jednak trochę pojeździć po świecie...
Znajomi śmieją się, że niedługo powinienem dostać węgierski paszport, bo tyle czasu spędziłem na zdjęciach w Budapeszcie. Najpierw kręciliśmy tam "Króla", a po krótkiej przerwie wróciłem na Węgry na zdjęcia "Diuny". Zastanawiam się, czy teraz tak już będzie co roku, że latem przyjeżdżam z jakimś projektem do Budapesztu. W sumie nie miałbym nic przeciwko temu, bo bardzo podoba mi się to miasto. Niezależnie od tego, że nie mówię po węgiersku i ciągle jeszcze nie zdążyłem go poznać. Niestety, wyjazd do pracy sprawia, że na zwiedzanie pozostaje niewiele czasu. Ale chodząc po Budapeszcie, miałem wrażenie, jakbym znów trafił do szkoły aktorskiej.
Tam na zajęcia wszyscy przychodzili ubrani na czarno, bez względu na to, skąd kto pochodził i co sobą reprezentował – to wszystko zostawało na zewnątrz, podczas lekcji każdy z nas miał być czystą, niezapisaną kartą. I dopiero w trakcie zajęć z wykładowcami okazywało się, co na tej karcie będzie. W Budapeszcie czułem się tak samo, byłem w tym mieście człowiekiem znikąd. Tylko ode mnie zależało, jakie wrażenie po sobie pozostawię. Podobało mi się, że za drugim razem zakwaterowali mnie w tym samym mieszkaniu. To mi dało wrażenie pewnej ciągłości, co nie zdarza się często w życiu aktora, porozbijanym na epizody związane z realizacją różnych projektów. Nie mówię o tym, żeby narzekać. Po prostu tak wygląda ta praca.
Jak w takim razie radzisz sobie z przechodzeniem z jednego projektu w drugi? Sam przyznałeś, że nieraz skrajnie się od siebie różnią, jak choćby "Do ostatniej kości" od "Diuny".
Bardzo pomaga sport, nie tylko w przerwach między filmami, ale także w trakcie realizacji. Na planie "Diuny" poszczęściło mi się, bo okazało się, że Oscar Isaac gra w koszykówkę. Więc graliśmy razem. Tak naprawdę... Hm, muszę tu uważać na słowa, żeby to nie zabrzmiało źle... Aktorstwo pod wieloma względami przypomina pracę w fabryce. Człowiek budzi się rano, idzie do roboty, pracuje przez dwanaście godzin z krótką przerwą, potem wraca do domu, pada na twarz i następnego dnia znów zaczyna. Jest w tym pewien rytm, jest pewna struktura. I kiedy się w ten rytm wejdzie, to wszystko przebiega gładko.
Największy problem jest właśnie z tymi przerwami, które z rytmu wybijają. Dlatego właśnie przyjmuję rolę za rolą, żeby nie wypaść z tej struktury. Zresztą takich ról trudno nie przyjąć. "Małe kobietki" – wiadomo. "Kurier francuski..." Wesa Andersona – no oczywiście. "Diuna" – zgadzam się od razu. A jednocześnie, mimo iż właściwie bez przerwy jestem w pracy, staram się prowadzić normalne życie. Babcia zawsze mi powtarzała: Zadawaj się z ludźmi w swoim wieku. Dlatego mam znajomych spoza branży, których nie obchodzi, co robię. Kiedy się widzimy, po prostu zwyczajnie sobie gadamy. I to jest wspaniałe. To mi pozwala zachować to, o co w tej branży nieraz bardzo trudno, czyli normalność.