To najdłuższy skecz w historii. Nie śmiał się tylko jeden facet - reżyser
Johnny Depp nie wiedział, czy pić kakao, czy wciągać kreskę. Jeana Rocheforta bolało krocze i cojones – nie mógł wsiąść na konia. Statyści z Azji nie rozumieli, co mówi do nich reżyser. Poddałby się każdy, ale nie Terry Gilliam. Po ponad 25 latach do kin wreszcie trafił jego "Człowiek, który zabił Don Kichota".
W jednym ze skeczów Monty Pythona John Cleese pod wpływem nagłego łaknienia wybrał się do sklepu serowarskiego. Miał pecha – trafił do takiego, w którym nie było nawet okruszka mysiego przysmaku.
Skecz z życia wzięty
W podobnej sytuacji znalazł się Terry Gilliam, kumpel Cleese’a z kultowej grupy komików - spędził wiele czasu na planach zdjęciowych „Człowieka, który zabił Don Kichota”, ale podobnie jak sera na sklepowych półkach, w kinach próżno było szukać filmu, na punkcie którego się zafiksował.
Facet, który przez lata rozśmieszał widzów abstrakcyjnym humorem, ponad ćwierć wieku uczestniczył mimowolnie w najbardziej absurdalnym ze skeczów, który w dodatku rozegrał się w jego rzeczywistości.
Pomysł przeniesienia na ekran powieści Cervantesa zakiełkowała w głowie Amerykanina pod koniec lat 80. Francuskiego szampana Gilliam mógł się napić dopiero po latach – premierowy pokaz dzieła odbył się podczas ceremonii zamknięcia Festiwalu w Cannes.
W międzyczasie Gilliam, jako jedna z istotnych postaci współczesnej kinematografii, zaczął wypełniać obowiązki dojrzałego twórcy. Postawił dom o solidnym fundamencie zbudowanym z bogatej filmografii i wychował w nim wierne dzieci podziwiające jego twórczość. Posadzenie drzewa okazało się jednak przez długi czas przerastać mistrza. A to zapomniał podlać swoją roślinkę, a to nadciągnęła burza i połamała jej gałęzie.
Sam „Człowiek, który zabił Don Kichota” ewoluował natomiast z dość wiernej ekranizacji powieści w autotematyczne studium procesu tworzenia filmu. Co prawda tytułową postać nadal charakteryzuje ogromna niezłomność i proporcjonalnie wielka ciamajdowatość, ale w Gilliamowskiej wersji losów legendarnego rycerza, główną postacią jest współczesny reżyser filmowy (w tej roli Adam Driver).
Główny bohater „Człowieka, który zabił Don Kichota” wskrzeszając swoje wspomnienia, wybiera się na wycieczkę po małej hiszpańskiej miejscowości, w której realizował film. Napotyka w niej szewca (Jonathan Pryce), którego zaangażował wówczas do roli tytułowego bohatera. Jak się okazuje starszego pana dopadło donkichotowskie wariactwo i zamiast nakładać szwy na zniszczone buty mieszkańców prowincji, zrywa je szablą z płótna starych wiatraków. Bohatera granego przez Adama Drivera bierze natomiast za… Sancho Pansę.
Jak zrobić full wypas, gdy w kasie pusto?
Dzieło Gilliama przez ponad 25 lat było filmem-widmo. Co kilka lat próbowano wskrzeszać projekt, lecz za każdym razem jego reanimacja kończyła się śmiercią kliniczną. Wydawało się, że przełomowy okaże się rok 2000 - to wtedy rozpoczęto zdjęcia do filmu w doborowej obsadzie: Jean Rochefort, Johnny Depp i Vanessa Paradis.
Po kilku dniach zdjęciowych, utrudnianych przez splot niefortunnych zdarzeń, zorganizowano zebranie, na którym wyrażono głębokie obawy o przyszłość dzieła. Choćby Rochefort cierpiał na problemy z prostatą, które uniemożliwiły mu jazdę konną. Przyznacie, trudno jeździć z obolałym kroczem.
W przeciwieństwie do niego, galopem chętnie jeździłyby Gilliam, ale okazało się, że do zrobienia tak odważnego dzieła nie wystarczą wielkie „cojones”, ale potrzebne sa również pewne zdolności hippiczne.
Głównym problemem powracającym przy realizacji „Człowieka, który zabił Don Kichota” był niewielki (w porównaniu do hollywoodzkich norm) budżet. Do jego rozmiarów nijak miała się wizja Gilliama, która zakładała stworzenie niepowtarzalnego filmowego spektaklu z bogatą scenerią, efektownymi kostiumami i widowiskowymi plenerami. Wszak prawdziwy Don Kichot nie boi się przekraczać żadnych granic, a na pewno nie tych, które ograniczają jego fantazje.
Mimo uznanego nazwiska, otwierającego drzwi do największych gabinetów producenckich w Hollywood, Gilliam pragnął zrealizować film w Europie. Poniekąd wynikało to z jego niezbyt pochlebnej opinii o swoich rodakach - Amerykanów uważał za prostolinijnych i ograniczonych umysłowo. To między inymi dlatego wyjechał ze Stanów Zjednoczonych w 1967 roku. Szukając nowych doznań i intelektualnej stymulacji na stałe osiadł w Anglii, gdzie współtworzył grupę Monty Pythona.
Choć Europa nie gwarantowała mu finansowych kokosów, to większość swoich filmów zrealizował właśnie na Starym Kontynencie. Nie przeszkodziło mu to ironicznie wypowiadać się o absurdach związanych z tutejszymi standardami pracy. W „Człowieku, który zabił Don Kichota” wytknął Hiszpanom posługującym się starymi filmowymi zabiegami technologiczne zacofanie. Zadrwił także z wykorzystywania taniej siły roboczej, bo choć ambicje Azjatów sięgają stworzenia największego rynku filmowego na świecie, to w europejskich realiach nadal są jedynie popychadłami reżysera i producentów.
Depp myli plany zdjęciowe
Ważnym motywem filmu stały się więc doświadczenia Gilliama zebrane podczas dotychczasowej pracy nad projektem – chaos wywołany niekompetencją i brakiem profesjonalizmu poszczególnych członków ekipy. Problemy finansowe okazały się tylko jednym z wielu przeciwieństw losu, którym musieli sprostać twórcy.
Na podstawie wydarzeń, które rozegrały się na planie zdjęciowym w 2000 roku powstał nawet film dokumentalny, wdrażający widzów w skomplikowany proces produkcji. Okres zdjęciowy zamiast poważnego przedsięwzięcia zaczął bowiem przypominać udany skecz Monty Pythona.
Nie pomogła dobra mina do złej gry, którą przez długi czas robił Gilliam. Trudność z ustaleniem warunków umowy z aktorami spowodowała, że do Madrytu (zdjęcia realizowano 20 kilometrów od stolicy Hiszpanii w Navarze) przybyli w ostatniej chwili. Uniemożliwiło to przeprowadzenie próbnych zdjęć, co spowodowało szereg potknięć. Zagubiony Johnny Depp zdawał się nie wiedzieć na planie jakiego filmu się znajduje i czy za chwilę ma wypić gorącą czekoladę z Juliette Binoche czy wciągnąć kreskę z dr Gonzo.
W artystycznym rozgardiaszu nie odnajdywali się także statyści, nie potrafiący wykonywać prostych poleceń reżysera. Równie problematyczna okazała się praca ze zwierzętami, odgrywającymi w filmie istotną rolę. Treserzy mający zagwarantować profesjonalne przygotowanie, musieli uciekać się do komicznych metod motywujących konie do pożądanych reakcji. Zamiast efektywnej współpracy skończyło się na rozpaczliwej improwizacji.
Twórcy nie mogli również skorzystać z profesjonalnego studia filmowego. Zamiast niego na miejscu zastali halę, przypominającą stary magazyn, w którym trudno byłoby zrealizować nawet reklamę proszku do prania. Prawdziwa katastrofa nadeszła jednak wraz z potężną burzą i ulewnym deszczem, niszczącymi część sprzętu.
To nie koniec – kataklizm sprawił, że krajobraz pustyni, na której rejestrowano zdjęcia, diametralnie zmienił swój wygląd, co spowodowało, że wcześniejsze nagrania nie mogły zostać wykorzystane w finalnej wersji obrazu.
Pierwotna obsada rozpłynęła się we mgle
Prac nie ułatwiało również to, że w pobliżu znajdowała się baza lotnicza. Przelatujące nad planem zdjęciowym myśliwce raz po raz przerywały spokój świdrującym w uszach turkotem silnika. Gwoździem do trumny okazała się choroba Rocheforta, która zmusiła go do nagłego wyjazdu. Co prawda po badaniach przeprowadzonych w Paryżu powrócił na plan, lecz jego dalszy udział w filmie okazał się niemożliwy. Co gorsza w umowie producenckiej został zapisany kruczek mówiący o tym, że Gilliam, Rochefort i Depp są filarami filmu i w przypadku odejścia któregoś z nich projekt będzie trzeba finansować od początku.
Tygodnie przygotowań spełzły na niczym. Rochefort, który z myślą o „Człowieku, który zabił Don Kichota” pobierał lekcje angielskiego, nigdy już nie wrócił do obsady filmu. Przez lata pojawiały się kolejni aktorzy angażujący się w projekt (m.in. Ewan McGregor, Robert Duvall czy John Hurt, który zrezygnował z powodów zdrowotnych), ale wiele wody musiało upłynąć, aby został ukończony.
Gilliam znający od podszewki rynek filmowy, w „Człowieku, który zabił Don Kichota” kilkukrotnie ironicznie nawiązał do absurdów związanych z trudami realizacyjnymi, których doświadczył. Doskonałym podłożem do autotematycznych refleksji wydała się przy tym historia Don Kichota.
Idealistyczne dążenie reżysera do zrealizowania filmu od lat osnutego klątwą stało się alegorią szaleńczej donkiszoterii, często przyrównywanej do irracjonalnej niezłomności. Podobnie jak w przypadku głównego bohatera, Gilliam podążał konsekwentnie za swoimi wizjami. Wraz ze zrealizowaniem „Człowieka, który zabił Don Kichota” zwyciężyły więc marzenia, a wiatraki zniknęły z życia jednego z członków Monty Pythona raz na zawsze.