Tom Hanks dla WP: staram się pomagać innym© Getty Images

Tom Hanks dla WP: staram się pomagać innym

- Sekret dobrego wywiadu to powiedzieć dziennikarzowi prawdę… ale nie całą - mówi Tom Hanks. Aktor powraca na ekrany w filmie "Cóż za piękny dzień", którego ramą fabularną jest wywiad z twórcą jednego z najsłynniejszych programów Ameryki, "Mister Rogers' Neighborhood".

Yola Czaderska-Hayek: Czy to prawda, że Marielle Heller, autorkę filmu "Cóż za piękny dzień", poznałeś na przyjęciu u własnego syna?

Tom Hanks: Rzeczywiście tak było. Wiedziałem, że przyjaźni się z moimi dziećmi i że jej mąż pracuje w "Saturday Night Live". Kiedy się poznaliśmy, powiedziała: "Jestem reżyserką". Wspomniałem, że "New York Times" właśnie wydał specjalny dodatek poświęcony kobietom w przemyśle filmowym. Odparła: "Wiem, piszą tam o mnie". Przeczytałem więc, co takiego napisali. Dowiedziałem się, że nakręciła film "Wyznania nastolatki", którego nie widziałem. A kiedy go obejrzałem, pomyślałem sobie: No dobra, to nie jest zwykła osoba, która tylko stoi za kamerą i dyryguje ruchem.

To jest ktoś, kto ma naprawdę coś ciekawego do powiedzenia. Takiego filmu z pewnością nie mógłby nakręcić mężczyzna. Nie dość, że wybrała trudny i kontrowersyjny temat, to jeszcze udało jej się niezwykle sprawnie zrealizować całą produkcję za trzy i pół dolara – nie mam pojęcia, ile kosztował ten film, ale podejrzewam, że coś koło tego. Od tamtej pory byliśmy w stałym kontakcie, podsuwając sobie pomysły: "Może to by cię zainteresowało?", "Nie, to chyba nie dla mnie". Aż pewnego dnia znaleźliśmy dla siebie wspólny projekt.

Podobno mówiłeś do niej na planie "Szefowo"…

To nie pierwsza kobieta reżyser, do której tak mówiłem. Penny Marshall, Nora Ephron, Sally Field, Lily Zanuck, Liza Cholodenko… W niektórych przypadkach byłem nie tylko aktorem, ale i producentem. Co i tak nie zmieniało faktu, że podczas zdjęć to zawsze one miały ostatnie słowo.

Od lat wyznaję zasadę, że od kręcenia filmów są filmowcy. A czy reżyserem jest mężczyzna, czy kobieta, to nie ma znaczenia. Wielokrotnie pracowałem na planie z kobietami i nie uważam, żeby było w tym coś wyjątkowego. Do Mari mówiłem "Szefowo", tak jak do Spielberga zawsze mówię "Szefie". Ważne jest to, czy do reżysera mogę mieć zaufanie, czy mam pewien margines swobody, czy jest on otwarty na inicjatywę, na nowe pomysły. Mari nie bała się odważnych posunięć – muszę przyznać, że dopiero po obejrzeniu gotowego filmu byłem w stanie docenić jej artystyczną odwagę.

Podam dwa przykłady: po pierwsze, początek "Pierwszego dnia…" to przeniesiona żywcem czołówka telewizyjnego programu Freda Rogersa, o którym opowiadamy. Podczas realizacji niektórzy kręcili nosem na to rozwiązanie, ale kiedy ogląda się to w kinie, widać, jaki to genialny skrót, który wrzuca nas od razu w sam środek filmu. A drugi przykład to scena w chińskiej restauracji, kiedy przez całą minutę kamera krąży po lokalu, a bohaterowie siedzą pogrążeni w ciszy. Pamiętam, że gdy to kręciliśmy, ostrzegałem Mari: "Przekonasz się, że minuta to bardzo długo". (śmiech) Miałem co do tej sceny wątpliwości, ale Mari wiedziała, że taki właśnie efekt chce osiągnąć. I postawiła na swoim. I miała oczywiście rację, bo to jedna z najlepszych scen w całym filmie. Pogratulowałem jej później odwagi i zdecydowania. Teraz chyba nikt się nie dziwi, że mówię do niej "Szefowo"?

Obraz
© Getty Images

Muszę przyznać, że z wielką przyjemnością oglądałam Wasze wspólne sceny z Matthew Rhysem. Jak Wam się udało osiągnąć tak znakomite porozumienie?

Matthew to jeden z najwspanialszych aktorów, z jakimi miałem okazję pracować. Kiedyś już spotkaliśmy się na planie podczas realizacji "Czwartej władzy", ale była to tylko przelotna rozmowa: "O, cześć, to ty też grasz w tym filmie? No dobra, muszę lecieć". I nie mieliśmy wtedy żadnych wspólnych scen. Dla mnie relacja między Fredem Rogersem a Tomem Junodem [rzeczywistym pierwowzorem dziennikarza, w którego wciela się Matthew Rhys – Y. Cz.-H.] stanowi oś całego filmu. Byłem pod ogromnym wrażeniem, gdy dowiedziałem się, że to Rogersowi zależało, by właśnie Junod napisał o nim artykuł.

To wiele mi powiedziało o charakterze mojego bohatera. Z łatwością mógł przecież przybrać pozę dobrodusznego pana z telewizji, z którym dziennikarz przeprowadza wywiad na kolanach. Tymczasem zależało mu na tym, by była to autentyczna rozmowa, konfrontacja dwóch życiowych postaw. Dlatego kluczową sprawą stało się znalezienie odpowiedniego aktora, by nasze spotkanie było równie żywiołowe. Matthew okazał się idealnym partnerem, w dodatku wyjątkowo pracowitym.

Pamiętam, że przed jedną wyjątkowo trudną sceną – chodzi bodajże o rozmowę w mieszkaniu Rogersa – pojechałem do domu Matta w Pittburghu i tam, przy kawie i ciasteczkach z cynamonem, przez cały ranek przećwiczyliśmy dialog jakieś 852 miliony razy. Dzięki temu później na planie udało się wszystko gładko nakręcić. Właśnie taki rodzaj współpracy cenię najbardziej. A do tego Matthew przyrządza świetne Martini. (śmiech) Nie powiem, kilka piątkowych wieczorów spędziliśmy w przyczepie charakteryzatorów, zamiast od razu iść do domu. Jak to po pracy. (śmiech)

Kiedy oglądałam cię w roli Freda Rogersa, trudno mi było uniknąć skojarzeń z Disneyem, którego zagrałeś w filmie "Ratując pana Banksa". Obydwaj zasłynęli jako legendarni twórcy rozrywki dla dzieci, a jednocześnie skrajnie się od siebie różnili.

Rzecz w tym, że Disney był biznesmenem. Uwielbiał tworzyć piękne filmy, ale jednocześnie zależało mu na tym, by te filmy zarabiały od cholery pieniędzy. I gdy budował Disneyland – ba, nawet wtedy, gdy walczył o prawa do "Mary Poppins" – nie kierował się wyłącznie tym, by wprowadzić dzieci w świat pięknych historii, ale głównie tym, by zdobywać rozgłos, nagrody i krociowe zyski. Do jakiegoś stopnia pozwalał sobie na kaprysy, ale zawsze pamiętał o tym, że stoi na czele ogromnej firmy, która ma rosnąć, rosnąć i rosnąć.

Tymczasem pan Rogers nie był żadnym biznesmenem. Był raczej kimś w rodzaju kaznodziei, nauczyciela. Taka postawa była Disneyowi całkowicie obca. Nie zależało mu na tym, by kogokolwiek edukować czy komuś coś uświadamiać. Chciał zapewnić widzom rozrywkę. Chciał, żeby ludzie na jego filmach dobrze się bawili – pod warunkiem, że najpierw zapłacą za bilet do kina.

Obraz
© Archiwum prywatne

Fred Rogers miał swoje sposoby na to, jak radzić sobie z wybuchami gniewu – na przykład wyżywał się na klawiaturze fortepianu. Z filmu wynika jednak, że w dzieciństwie miał poważny problem z agresją, zwłaszcza gdy w szkole przezywali go "Freddie Grubas". Raczej niechętnie wracał myślami do tamtych czasów. A jak ty wspominasz swoje najmłodsze lata?

Nie chciałbym przywiązywać nadmiernej wagi do faktu, że mam już 63 lata i siłą rzeczy z dzieciństwa pamiętam niewiele. Raczej nie sprawiałem rodzicom problemów, uczyłem się dobrze i tylko z chemii zbierałem fatalne oceny. Kompletnie nic z tego nie rozumiałem: na czym polega energia kinetyczna, co to jest palnik Bunsena… Nawet pracy domowej nie byłem w stanie zrobić porządnie. Któregoś razu dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że podręcznik leży przede mną do góry nogami. To była dla mnie czarna magia. W pewnym momencie groziło mi nawet, że nie zdam do następnej klasy. Udało mi się tylko dlatego, że na tydzień przed wystawieniem ocen moja nauczycielka widziała mnie na scenie w "Wieczorze Trzech Króli". (śmiech)

Pani Dunham, z włosami ciasno związanymi w warkocz, zawsze w laboratoryjnym kitlu, budziła największy postrach wśród uczniów. I któregoś dnia na lekcji odezwała się do nas tak: "Zanim zaczniemy, chciałam polecić wam spektakl, który miałam przyjemność oglądać w miniony weekend. Wspaniałe wystawienie "Wieczoru Trzech Króli" Szekspira, a w jednej z ról wystąpił nasz pan Hanks". Szczęka mi opadła. (śmiech) Nie miałem pojęcia, że mnie rozpoznała! I chociaż na lekcjach zbierałem u niej dwóje, to na koniec roku postawiła mi trójkę. Nie wiem, czemu była dla mnie taka łaskawa, ale ten gest dobrej woli był akurat czymś, czego bardzo potrzebowałem. Dlatego sam staram się pomagać innym jak tylko mogę, bo z doświadczenia wiem, jak wiele taki pozorny drobiazg jest w stanie zmienić.

Nie obawiasz się, że ktoś będzie próbował cię wykorzystać?

Ktoś taki będzie miał okazję poznać mnie od zupełnie innej strony. Możesz mi wierzyć. W takich przypadkach nie mam litości. Nie muszę walić w klawiaturę fortepianu, są lepsze sposoby.

Ostatni odcinek programu Freda Rogersa ukazał się w 2001 r., na dwa lata przed jego śmiercią. Jak sądzisz, czy dzisiaj takie pogadanki miałyby rację bytu? Czy w dobie Internetu i mediów społecznościowych, pełnych nienawiści i agresji, miałby do kogo trafić ze swoim przekazem?

Wydaje mi się, że Fred Rogers nie kierował swojego przekazu do osób, które szerzą nienawiść w Internecie. To są z reguły już dorośli, uformowani ludzie, którzy świadomie podejmują decyzję, że będą się do innych odnosić agresywnie.

Tymczasem Rogers zwracał się do tych, którzy jeszcze nie zdążyli zostać uformowani przez świat: do dzieci pomiędzy drugim a piątym rokiem życia. Prawdopodobnie opowiadałby im to samo, co za swoich czasów: "Być może niektórzy z was słyszeli kiedyś słowo: zamach" albo "zapewne obiło się wam o uszy słowo: rozwód i zastanawiacie się, co ono znaczy". Na pewno kierowałby się do dzieci, które są jeszcze zbyt małe, by obsługiwać telefon. Jeśli oczywiście ich rodzice mają rozum. (śmiech)

Bo są i tacy, którzy wciskają trzylatkowi do ręki iPada i mówią: "Tu znajdziesz wszystko, co cię interesuje". Trudno mi oczywiście przewidywać, co robiłby pan Rogers w dzisiejszych czasach, ale jednego jestem pewien: zwracałby się do najmłodszych, by później, kiedy skończą już pięć albo dziesięć lat, wiedzieli, co to znaczy być dobrym i miłym dla innych.

Obraz
© Getty Images

Rama fabularna "Pięknego dnia" to wywiad, jaki dziennikarz przeprowadza z Fredem Rogersem. Podczas tej rozmowy obydwaj mają okazję poznać się nawzajem. A jak ty czujesz się podczas takich spotkań?

Staram się wczuć w położenie osoby, która, tak, jak ty teraz, zadaje mi pytania. Zdaję sobie sprawę, że wy, dziennikarze, jesteście w pracy. Musicie zdążyć ze wszystkim na czas, zdobyć ciekawy materiał, spisać tekst do druku na określoną objętość, no i zarobić na życie. Na pewno nie mam złudzeń, że to zajęcie pozbawione stresów. Spisać tekst na pięćset słów o kimś takim, jak ja?... (śmiech) Widzisz, co mi się udało? Rozmawiamy teraz o Tobie, a nie o mnie. To jest sztuczka, której się nauczyłem podczas wielu lat udzielania wywiadów.

Zawsze mogę odpowiedzieć, że ty jesteś ważniejszy, nie ja.

Ale mnie naprawdę ciekawi twoja praca! (śmiech) Mam wrażenie, że cały sekret dobrego wywiadu to powiedzieć dziennikarzowi prawdę… ale nie całą. Na pewno nie wolno zmyślać, choć czasami naprawdę nie wiadomo, co powiedzieć.

Czasami ludzie pytają mnie o sprawy, o których nie mam najmniejszego pojęcia albo nad którymi nie zastanawiałem się nigdy i teraz bądź mądry, co tu zrobić, żeby nie wyjść na skończonego głupka? W normalnej rozmowie nie byłoby problemu, ale tutaj człowiek ma pod nos podsunięty mikrofon i musi coś odpowiedzieć.

Na szczęście jakiś czas temu nauczyłem się takiej retorycznej sztuczki: "Nie podobają mi się założenia, na jakich oparte jest to pytanie". (śmiech) Nawet nie miałem pojęcia, że coś takiego można wygłosić w trakcie wywiadu! A mówiąc poważnie, wszystko sprowadza się do elementarnej uczciwości. Jeśli dziennikarz jest uczciwy wobec mnie, zadając pytania, to na pewno doczeka się z mojej strony uczciwych odpowiedzi.

Źródło artykułu:WP Film
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (23)