Top 10: Najlepsze filmy pierwszego półrocza 2014
01.07.2014 | aktual.: 22.03.2017 19:01
Za nami pierwsze półrocze 2014, niezwykle urodzajne w kinowe premiery. Na ekranach oglądaliśmy w tym czasie oscarowe dramaty, wystawne superprodukcje i znakomite propozycje arthouse’owe, coraz śmielej przebijające się do głównego nurtu. Przedstawiamy 10 z nich, które naszym zdaniem najbardziej się wyróżniają.
Za nami pierwsze półrocze 2014. Na ekranach oglądaliśmy w tym czasie oscarowe dramaty, wystawne superprodukcje i znakomite propozycje arthouse’owe, coraz śmielej przebijające się do głównego nurtu. Przedstawiamy 10 z nich, które naszym zdaniem najbardziej się wyróżniają.
Do tej pory w polskich kinach sprzedano około 16 mln biletów, a dystrybutorzy dwoją się i troją, aby przyciągnąć do sal jak największą liczbę widzów, oferując im ogrom różnorodnych propozycji filmowych.
Dziś przedstawiamy najlepsze filmy, które jak dotąd mogliśmy oglądać w tym roku na naszych ekranach. Jednak wiadomo, wśród zalewu produkcji, obok tych wybitnych, zdarzają się również kompletne porażki. Dlatego już niedługo opublikujemy analogiczny ranking najgorszych filmów. Bądźcie czujni!
Miejsce 10.
''Zniewolony'' * Tegoroczny zdobywca Oscara dla najlepszego filmu stoi w ciekawej kontrze do „Django” Quentina Tarantino. Oba filmy mierzą się z *tematem bezpardonowej walki czarnoskórego niewolnika o przetrwanie. Ale co tam było brutalną zgrywą zatopioną w popkulturze, tu jest traktowane ze śmiertelną powagą; co tam okazywało się atrakcyjnym formalnie kinem zemsty, tu jest klasycznie skonstruowanym dramatem.
Ale Steve McQueen, reżyser „Zniewolonego”, nie nakręcił oscarowego „snuja” – to film żywy, przepełniony skrajnymi emocjami, a przede wszystkim doskonale zagrany przez Chiwetela Ejiofora.
Miejsce 9.
''Wielkie piękno''
Wielki hołd złożony kinu Federico Felliniego, wywołujący odruchowe skojarzenia z jego „Słodkim życiem”. To w pewnym sensie opowieść analogiczna – wycieczka po Rzymie, która staje się pretekstem do wycieczki po umyśle zblazowanego dziennikarza.
Jep szuka piękna, ale szuka też sensu. Paolo Sorrentino nakręcił film, który wymyka się łatwemu kategoryzowaniu – to odurzająca impresja, w której życie, sztuka i śmierć splatają się w żelaznym uścisku.
Miejsce 8.
''Tylko kochankowie przeżyją''
Wampiryczna sonata Jima Jarmuscha przechodzi lekceważąco obok gatunkowych trendów i oferuje doznanie odrębne – senny lament nad końcem świata, którego wampir jest tylko zmęczonym, bo doświadczającym go nie pierwszy raz, świadkiem.
Gdy bohaterowie przemierzają w nocy zrujnowane dzielnice przemysłowe Detroit, a w tle majaczy lutnia Jozefa Van Wissema, film Jarmuscha zyskuje iście apokaliptyczny wydźwięk. Ruiny amerykańskiej metropolii na krótką chwilę stają się ruinami czasu – dowodem na cykliczną powtarzalność otaczającego nas świata. My możemy jej nie odczuwać, ale dla wampira schyłek naszej epoki jest po prostu kolejnym dniem tygodnia; męczącą rutyną, z której – jak się ostatecznie okaże – bardzo trudno zrezygnować.
Miejsce 7.
''Co jest grane, Davis?''
Hollywood sprzedawało nam tę historię milion razy – jednostka wywodząca się ze społecznych nizin osiąga spektakularny sukces, polegając tylko na swoim talencie i determinacji. Nieważne, ile upokorzeń i rozczarowań znosił po drodze bohater takiej historii, na końcu tęczy zawsze czekał na niego garniec złota.
Tymczasem nowy film braci Coen, choć zaczyna się tam, gdzie takie opowieści zawsze się zaczynają, nie oferuje podobnego spełnienia. „Co jest grane, Davis?” to chłodny szpikulec wbity w serce muzycznego biopicu, zamach na baśniowe kino pokroju „Sugar Mana”, przypominający, że za każdym wielkim sukcesem stoi dziesięć porażek.
Miejsce 6.
''Scena zbrodni''
Szokujące zderzenie kulturowe z wrażliwością południowo-wschodniej Azji oraz próba zmierzenia się z krwawą, nierozliczoną historią – antykomunistyczną czystką w Indonezji z lat 1965-66, w wyniku której śmierć poniosło 500 tysięcy cywilów.
Dokument Oppenheimera tym wyróżnia się na tle podobnych prób przywrócenia do łask zatartej historii, że przyjmuje optykę… sprawców. Prosząc ich, dumnych i pełnych buty, by odegrali przed kamerą dokonane zbrodnie, Oppenheimer zyskuje unikalny wgląd nie tylko w mentalność samych katów, ale i całego społeczeństwa, które z czasem nauczyło się akceptować i usprawiedliwiać dokonane przed laty zbrodnie.
„Scena…” to zarazem pozbawiony złudzeń obraz kraju żyjącego gdzieś na peryferiach cywilizacji, w nieustannym strachu i udręce, ale także desperacka próba odnalezienia na zgliszczach jego historii cząstki tlącej się jeszcze duszy.
Miejsce 5.
''Witaj w klubie''
Historia Rona Woodroofa, zatwardziałego dziwkarza, narkomana i homofoba z Teksasu, który stał się symbolem… systemowej walki o prawa jednostki, to jedna z tych baśniowych, czysto pretekstowych opowieści wprost skrojonych pod Oscary.
Oferując ważki temat, spektakularną aktorską transformację i iluzję społecznego zaangażowania, niemal odruchowo zapewnia sobie miejsce w pierwszym szeregu. Ale to także swoisty sprawdzian, weryfikujący ambicje i talent reżysera. Przekonali się o tym twórcy „Jobsa” i „Piątej władzy”. Ale autorzy tych filmów nie wiedzieli tego, co reżyser „Witaj w klubie” ma w małym palcu – że tego typu opowieść nie może zaczynać się i kończyć na swoim bohaterze; że musi on być punktem wyjścia, pretekstem do opowiedzenia o czymś zupełnie innym.
Miejsce 4.
''Godzilla''
Intrygującym paradoksem „Godzilli” jest fakt, iż Edwards, autor taniutkiej „Strefy X”, mając tym razem budżet 320-krotnie większy, bo wynoszący aż 160 milionów dolarów, nakręcił… taki sam film, jak gdyby znów udało mu się nań uzbierać tylko 500 tysięcy.
Mamy więc stosunkowo długą ekspozycję, nacisk na relacje pomiędzy bohaterami, efekty specjalnie kreatywnie budujące atmosferę, dopracowane w najmniejszym detalu wizualne pasaże i podglądacką partyzantkę spod znaku „Projektu: Monster”.
Długo każe nam Edwards czekać, zanim pokaże Godzillę w pełnej krasie.
Miejsce 3.
''X-Men: Przeszłość, która nadejdzie''
Bryan Singer powrócił do ukochanych X-menów w dobrym stylu, splatając ze sobą dwa najlepsze odcinki, ba – dwa bieguny, serii: wyreżyserowanych przez siebie „X-men 2” z 2003 i „Pierwszą klasę” Matthew Vaughna z 2011.
Pomysł ryzykowny – oba filmy prezentują przecież diametralnie różne podejście do kina superbohaterskiego – ale jednak gruntownie przemyślany. Oto bowiem Singer łączy mięśnie starej trylogii z mózgiem obiecującego prequela, a czynnik emocjonalny swojego filmu z politycznym zacięciem filmu Vaughna.
Co jednak najbardziej zaskakujące, tak naprawdę wcale nie jest to kolejna opowieść o X-menach. Ewolucyjna przepychanka pomiędzy mutantami i ludźmi, choć sprawnie nakreślona, jest tu tylko pretekstem, by po raz kolejny przyjrzeć się Wolverine’owi.
Miejsce 2.
Grand Budapest Hotel
Film, który stanowi pewne podsumowanie twórczości Wesa Andersona, ze wszystkimi jego nieodzownymi składnikami.
W kolorowej, pełnej atrakcji i ekscentrycznego humoru wyklejance reżyser stawia sobie ironiczny pomnik. Wracają jego ulubieni aktorzy, ulubione sytuacje i lejtmotywy, wepchnięte do autorskiej mozaiki zdarzeń.
Miejsce 1.
''Wilk z Wall Street''
Film-torpeda, pokazujący, że 71-letni Martin Scorsese jest młodszy duchem od większości swoich kolegów.
W brawurowej historii Jordana Belforta, słynnego naciągacza z Wall Street, który w sprytny sposób dorobił się milionów, Scorsese upatruje szansy na opowiedzenie mocnej historii nie tylko o swoim bohaterze, ale wręcz o całym pokoleniu żarłocznych kapitalistów. Pomaga mu w tym Leonardo DiCaprio w jednej z najbardziej błyskotliwych ról w karierze, nie tylko ostatecznie definiującej go jako aktora o wiecznie niedocenianym potencjale dramatycznym, ale także sugestywnie podsumowującej jego dotychczasowe emploi.
(pp/mn)