"U brzegów Europy giną ludzie. Będzie nam za to wstyd jak za Holokaust"
Za pierwszym razem Skye Fitzgerald po prostu rzucił kamerę w kąt i ruszył pomóc. Tego, co widział, po prostu nie dało się kręcić. Z tego, co się nakręcić dało, powstał nominowany do Oscara dokument "Lifeboat".
Artur Zaborski: Co zobaczyłeś na Morzu Śródziemnym?
Skye Fitzgerald: Drugiego dnia napotkaliśmy trzy tratwy. Były małe jak te z książki o Robinsonie Kruzoe. Siedziało na nich ponad 400 osób, ściśniętych tak, że szpilki byś nie włożył.
Ci ludzie zastygli w bezruchu, jak słupy soli. Chociaż morze bujało nimi we wszystkie strony, musieli zachowywać stałą pozycję, żeby nie przechylić tratwy i nie utonąć. Kiedy wysłaliśmy do nich ponton z kamizelkami ratunkowymi, zaczął się horror. Ludzie zaczęli wypadać za burtę.
Większość nie umiała pływać.
To dlaczego wysłaliście ponton, skoro mogliście przewidzieć, że tak to się skończy?
Ludzie z organizacji pozarządowej Sea-Watch, którzy pozwolili mi wejść na pokład swojej łodzi ratunkowej, mają doświadczenie. Wiedzą, że gdyby do tratwy podpłynęła łódka, byłoby jeszcze gorzej. Wszyscy zaczęliby wyskakiwać i płynąć co sił do tej łódki. Kto pierwszy, ten lepszy. Wysłanie pontonu z kamizelkami ratunkowymi zwiększa szanse na przeżycie większej liczby ludzi.
Kręciłeś tonących?
Natychmiast cisnąłem kamerę w kąt i wskoczyłem do wody. Nie było nawet możliwości, żeby się zastanawiać nad tym, co robić. To był odruch. Odkąd tylko istnieje zawód dokumentalisty i reportera, powraca pytanie, czy powinniśmy być obojętni wobec wydarzeń rozgrywających się na naszych oczach, czy w nie ingerować. Jeśli odpowiedź brzmi: być obojętnym, to ja nie chcę być dokumentalistą. Musiałem pomóc.
Nie żałowałeś, że straciłeś materiał?
Ani trochę. Włączyłem kamerę ponownie, kiedy ostatnia osoba została wyciągnięta z wody.
Jak to się stało, że amerykański reżyser wylądował na łodzi na Morzu Śródziemnym, kręcąc film o kryzysie uchodźczym w Europie?
Złamałem rękę w wyścigu kolarskim. Trafiłem pod opiekę lekarza, który wrócił właśnie z misji ratunkowej w Syrii. Wizyta się skończyła, a ja siedziałem w gabinecie i słuchałem, jak lekarz-wolontariusz opowiadał o tym, co dzieje się na Bliskim Wschodzie, a czego media nie pokazują. Dałem mu wizytówkę z prośbą, żeby zadzwonił, gdyby wybierał się tam ponownie. Kilka tygodni później się odezwał.
Dokąd pojechaliście?
Na granicę turecko-syryjską, gdzie on za darmo składał wojennym ofiarom ręce. Od prostych zła-mań, po wielokrotne przemieszczenia, wystające i ukruszone kości, niekiedy w kilku miejscach. Nie mogłem uwierzyć, że człowiek jest w stanie coś takiego przeżyć. Było mi wstyd, kiedy przypominałem sobie, jak jojczyłem nad moją uszkodzoną ręką. Psioczyłem, że muszę znaleźć specjalistę w Internecie, a potem zderzyłem się z ludźmi, którzy muszą pokonać dziesiątki kilometrów, żeby znaleźć się pod opieką jakiegokolwiek lekarza.
Z pogranicza mój chirurg ruszył do Włoch i dalej na Maltę. Tam ratował połamanych uchodźców z Afryki. Wyruszyłem za nim. Z piekła wojny przeniosłem się do miejsca, gdzie ludzie ryzykują życie i cały dobytek, żeby dostać się do nieba, jakim jawi się im Europa. Musiałem nakręcić to, co dzieje się na Morzu Śródziemnym. Poprosiłem wolontariuszy Sea-Watch, żeby zabrali mnie ze sobą.
Nie mieli z tym problemu?
Nie chcieli o tym słyszeć. Na morzu liczy się każda para rąk do pomocy, a tu jakiś filmowiec chce mieć ręce zajęte kamerą.
Czym ich przekonałeś?
Wytłumaczyłem im, że jeśli tego, co się dzieje na morzu między Afryką a Europą, nie zarejestrujemy kamerą, nikt nie będzie miał z tego powodu nawet wyrzutów sumienia. Według mnie tego epizodu w dziejach Europy nasi potomkowie będę wstydzić się tak samo, jak my dziś wstydzimy się za naszych przodków, kiedy pomyślimy o Holokauście. U wybrzeża Europy giną tysiące ludzi, a przejmuje się tym garstka wolontariuszy.
To ich przekonało, ale zastrzegli, że jadę jako pomoc humanitarna, a nie filmowiec.
W filmie widzimy, jak ci wolontariusze dziurawią pontony, którymi przypłynęli Afrykańczycy. Dlaczego?
To konieczność. Gdyby zostawili je na morzu, natychmiast wykorzystaliby je przemytnicy żywego towaru. Tratwy i pontony są polewane benzyną i podpalane, żeby do tego nie dochodziło.
Ale czy problemem są tratwy, czy jednak wolontariusze? Skoro Afrykańczycy wiedzą, że ktoś ich wyłowi, to wyruszają w podróż na byle czym.
Nie, bo odkąd wolontariusze i działacze Sea-Watch działają intensywnie, zmniejszyła się liczba przemytników. Boją się, że wpadną. Za przemyt ludzi grożą poważne kary.
Czego jeszcze nie nakręciłeś?
Piratów.
Piratów?
Wiem, że myślisz teraz o Johnnym Deppie i "Czarnej Perle". Te skojarzenia wcale nie są aż tak odległe od rzeczywistości. Kiedy płynęliśmy z Sea-Watch w kierunku wybrzeża Malty, dostaliśmy niespodziewane wezwanie z pontonu zostawionego na morzu.
Jak to zostawionego?
To normalna praktyka - w morze wypuszcza się łódeczki, które dryfują. Gdy ktoś naruszy ich system, a musi to być człowiek, morze ani ptaki nie są w stanie, straż przybrzeżna dostaje drogą radiową sygnał i wysyła ratowników. Kiedy podpłynęliśmy do takiej łódki, zostaliśmy ostrzelani. Piraci próbowali przejąć nasz mały statek, ale abordaż nie udał się, bo mieliśmy małe pomieszczenie, w którym mogliśmy się schować i uciec przed ostrzałem. Nie wiem, co by się z nami stało, gdyby tego pomieszczenia nie było. Najprawdopodobniej już byśmy nie żyli.
Dlaczego straż was nie ochraniała?
Płynęliśmy jako wolontariusze-bezpaństwowcy, a nie oficjalnie jak statki handlowe czy turystyczne. Nie podlegaliśmy ochronie z urzędu. Tak samo nie podlegają jej migranci.
Migranci czy uchodźcy?
Zawsze kiedy wychodzę z domu, zabieram ze sobą Powszechną Deklarację Praw Człowieka.
Serio?! I nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
Artykuły 12. i 13. PDPCz mówią, że podstawowym prawem każdego człowieka jest możliwość opuszczenia kraju, w którym przyszedł na świat, i szukać schronienia poza nim. Niezależnie od tego, co kieruje ludźmi, którzy próbują dostać się do Europy, każdy z nich ma prawo szukać w niej lepszego życia. Przeraża mnie, że w 2019 roku u wybrzeża Starego Kontynentu giną ludzie, a my zastanawiamy się, jakim mianem ich określić. To bardzo wygodne.
Wygodne?
W ten sposób nie trzeba uczestniczyć w ludzkim doświadczeniu. Ten temat nieprzypadkowo jest marginalizowany przez media i opinię społeczną…
Twoim zdaniem tak jest?
…właśnie z tego powodu, że na jego określenie używa się takich terminów jak "kryzys uchodźczy" czy "polityka migracyjna". Nie donosi się o szóstce dzieci, których matka utonęła, gdy tratwa się przewróciła., Nie podaje się imienia młodego ojca, który nie chciał, by jego córka wychowywała się w kraju ogarniętym wojną. To nie ludzie - to migranci i uchodźcy. Dehumanizacja to najprostsze rozwiązanie niewygodnego problemu.
Mój film ma stać w kontrze do tego procesu. Chciałem, żeby imię każdego z bohaterów było powtórzone tyle razy, żeby widz się go nauczył. Żeby był w stanie nazwać każdą z osób na ekranie. Zależało mi, żeby między oglądającym i postacią przed kamerą wytworzyła się emocjonalna więź, której nie ma w medialnych przekazach.
Co się dzieje z tymi, którzy przedostaną się do Europy?
Odpowiem na przykładzie ludzi z tratwy, w których ratowaniu uczestniczyłem. Wyprawy nie przeżyły dwie osoby - kobieta i mężczyzna, którzy nie doczekali, aż ponton z kamizelkami do nich dopłynie. Reszta została przewieziona do Włoch i Grecji, gdzie złożyli wnioski o nadanie im statusu uchodźcy. Z kilkunastoma z tych ludzi miałem kontakt na Facebooku. Połowa z nich otrzymała status uchodźcy. Pozostali zostali odesłani do krajów pochodzenia.
Pytam, bo w filmie pomijasz to, co dzieje się po dopłynięciu do brzegu. Nie dotykasz w ogóle konsekwencji napływu Afrykańczyków do Europy.
"Lifeboat" nie miało nigdy być filmem politycznym, bo we mnie nie ma zgody na rozpatrywanie tego problemu w takich kategoriach. Jako osoba uprzywilejowana, urodzona w kraju, który gwarantuje wolność w sferze wiary czy seksualności, daje dostęp do bieżącej wody i zapewnia poczucie bezpieczeństwa, nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co musi kierować człowiekiem, który decyduje się położyć życie na szali i jechać na inny kontynent.
Nie jesteśmy w stanie wejść w skórę uchodźców, dlatego musimy zrezygnować z mówienia o nich w kategoriach politycznych i przywrócić język humanitaryzmu. Mój film ma taką perspektywę.
Co my, zwykli ludzie, możemy zrobić, żeby pomóc?
Dotować SAR [z ang.”search and rescue” (poszukiwanie i ratunek), w Polsce to Morska Służba Poszukiwania i Ratownictwa, która ma swoje lokalne odpowiedniki - przyp. AZ]. i Sea-Watch i jak najwięcej mówić o tym, co dzieje się na Morzu Śródziemnym. Gdzie tylko się da. To przyniesie efekty.
Jak wyglądają stosunki Sea-Watch z rządami Unii Europejskiej?
Coraz gorzej – i to nie tylko w przypadku Sea-Watch, ale i innych grup działających w ramach SAR. Jeszcze dwa lata temu było o wiele lepiej. Za każdym razem, kiedy SAR zgłaszał nową tratwę na morzu, Międzynarodowa Organizacja Morska, czyli podstawowy organ ONZ mogący działać na terenie wszystkich stref morskich wspólnoty, niezależnie od tego, do którego kraju przynależą, reagowała i wysyłała łódkę oflagowaną barwami UE. Dzięki temu każda z wyłowionych osób dostawała szansę na indywidualne ubieganie się o azyl w Europie, każdy przypadek był rozpatrywany osobno. Teraz, kiedy we Włoszech, w Grecji i na Malcie premierzy i prezydenci są coraz bardziej eurosceptyczni, sytuacja zmieniła się drastycznie. Żaden z tych krajów nie chce, żeby łódki oznaczano jego flagami. Próbuje się zwalać problem na inny kraj, zamiast próbować rozwiązać go wspólnie.
Tymczasem UE woli inwestować pieniądze w powoływanie SAR na terenie wybrzeża Libii. Pracy podejmują się ludzie bez doświadczenia w tym zakresie, przez co na morzu ginie jeszcze więcej osób.
Jak działa libijski SAR?
Dwa tygodnie po tym, jak kręciłem na Morzu Śródziemnym, maltański SAR napotkał kolejną tratwę z uchodźcami. Zgłoszono to do MOR, ale straż przybyła nie od strony Europy, tylko od Afryki. Ludzie na tratwie wpadli w panikę. Wolontariusze z Europy chcieli zareagować, ale libijska straż była uzbrojona. Trzymali Europejczyków na muszce, kiedy zawracali tratwę. Część Afrykańczyków wpadła, a część wskoczyła sama do morza. Zginęły 23 osoby.
Skye Fitzgerald. Urodzony w 1970 roku dokumentalista. Jego filmy dotowały tak prestiżowe instytucje jak: Instytut Pokoju, Departament Stanu Oregon czy Sundance. W 2006 roku zrobiło się o nim głośno za sprawą filmu "Bombhunters", w którym pokazał mieszkańców kambodżańskich wsi borykających się z minami na ich polach uprawnych. W 2009 roku światło dzienne ujrzał dokument "Finding Face" o kobiecie, której twarz na oczach setki światków inna kobieta i jej ochroniarz oblali kwasem. Jego "50 Feet from Syria" znalazło się na shortliście oscarowej w 2016 roku. "Lifeboat" dostało nominację i walczy o statuetkę.