Ultimate Monster Movie
Jest dobrze. Nawet bardzo. Zapomnijcie o filmowym potworku z 1998 roku i teledysku Puffa Daddy’ego i skupcie uwagę na „Godzilli” w reżyserii Garetha Edwardsa, która wymaże złe wspomnienia i przywróci dobre imię monster movies robionych w Hollywood. Można zrobić dobry film o olbrzymich gadach? Można!
Aczkolwiek, ci, którzy oczekują spektaklu zniszczenia rodem z filmów Michaela Bay’a, mogą się lekko rozczarować – Godzilla A.D. 2014 jest wyraźnym hołdem (i poniekąd remakiem) japońskiego pierwowzoru sprzed równo 60 lat, co znaczy tyle, że właściwie odtwarza tempo i strukturę opowieści znaną z oryginału. Akcja nie pędzi do przodu jak oszalała, tylko rozwija się powoli i z gracją. To w żadnej mierze zarzut. Wręcz przeciwnie. Każdego lata do kin wypuszczane są blockbustery będące bezmyślnym festynem CGI – pośród nich, „Godzilla” jawi się jako pozytywny wyjątek i powiew świeżości. Tym bardziej, że akurat ten film ma wszystkie składniki gotowe i czekające tylko by ich użyć do pokazania na ekranie jednej wielkiej rozwałki, czyli ogromne stwory grasujące po metropoliach i armię próbującą z nimi walczyć. Wspomniany wcześniej Michael Bay dostałby ślinotoku i obmyślał kolejne sceny pełne wybuchów i zawalających się budynków. Tymczasem reżyser nowej „Godzilli” po mistrzowsku i z pomysłem dyryguje napięciem. Z początku
obserwujemy jedynie skalę zniszczeń wyrządzoną przez stwory i to wystarczająco pobudza naszą wyobraźnię. A zanim zobaczymy Godzillę w pełnej krasie minie trochę czasu. A gdy już zostanie nam pokazana to nie nacieszymy nią wzroku przez długi czas. W ten sposób Edwards buduje aurę tajemnicy i lekkiego niedosytu. Sam stwór wygląda wspaniale – jest potężny, ogromny i dostojny – wrażenie robi niesamowite. Dodatkowo, ciekawym rozwiązaniem jest też fakt, iż zarówno Godzillę jak i jego potyczki z przeciwnikiem oglądamy z perspektywy ludzi, tak więc reżyser na ogół pokazuje nam to co widzą, bądź są w stanie zobaczyć, bohaterowie. Jako pierwsza pysk gada oraz jego ryk widzi i słyszy Elle Brody (Elizabeth Olsen) podczas ucieczki do schronu na moment przed zamykającymi się drzwiami. Pierwszy pojedynek w mieście, pomiędzy Godzillą a jego głównym przeciwnikiem, czyli kultową Mothrą, widzimy jedynie we fragmentach relacji na ekranie telewizorów. Dopiero finałową walkę jesteśmy w stanie zobaczyć, gdyż Ford Brody znajduje
się w samym jej środku.
Reżyser Gareth Edwards stworzył unikalną atmosferę grozy i niepokoju, bazując głównie na uciekaniu od dosłowności. Czuć też w tym wszystkim wyraźnie echa przede wszystkim emocji budowanych podobnymi ścieżkami i motywami, którymi posługiwał się Steven Spielberg, gdy kręcił pierwszy „Jurassic Park” czy „Szczęki”. Podczas gdy praktycznie każdy inny twórca na jego miejscu, mając do zrobienia film o Godzilli, bez większego namysłu skupiłby się na destrukcji, tak on buduje dramatugię poprzez wspaniałe panoramy „krajobrazu zniszczeń”, pomysłowe i wysmakowane ujęcia oraz niewinną igraszkę z przyzwyczajeniami popcornowego widza. A najlepsze zostawia na sam koniec. Zresztą, pod tym względem, „Godzilla” jest stylistyczną kontynuacją poprzedniego filmu Edwardsa, czyli „Strefy X”, która odróżniała się od reszty filmów sci-fi, tym, że uciekała od dosłowności i odwoływała się bardziej do wyobraźni widza i sugerowaniu mu tego co powinien dostrzec. W „Strefie X” było to poniekąd celowe ze względu nie tylko artystycznego, ale
i (zepewne przede wszystkim) wynikało z bardzo ograniczonego (czytaj, śmiesznie małego) budżetu. Okazało się, że Edwards, nawet gdy dostał od Hollywood 160 milionów dolarów, to nie dał się przekabacić tamtejszej machinie na kolejnego rzemieślnika bez własnego stylu i tożsamości artystycznej. W ten sposób „Godzilla” jawi się jako jeden z najbardziej przemyślanych i inteligentnie skonstruowanych blockbusterów ostatnich lat. I kto by przypuszczał, że stanie się tak w przypadku filmu, opowiadającego o wielkim zmutowanym stworze, który wychodzi z głębin oceanu i staje do walki z... wielką ćmą.
Oczywiście, w żadnym wypadku nie twierdzę, że film Edwardsa jest wielkim dziełem na miarę Oscara, jednakże widać iż jego obraz traktuje widza na serio, nie drwi z jego inteligencji i wymaga od niego (co bardzo rzadkie w przypadku mainstreamowego wysokobudżetowego kina) uwagi, skupienia i cierpliwości. Ale nie jest też tak, że „Godzilla” jest pozbawiona błędów i niedopatrzeń. Pomimo tego, że film ten stara się opowiadać historię z perspektywy ludzi, to zarówno pod względem fabuły, dialogów, jak i zarysów postaci oraz tego jak są grane, pozostawia wiele do życzenia. Jasne, obsada robi wrażenie. Można jednak odnieść wrażenie, że mocne aktorskie nazwiska są tu po to by przyciągnąć uwagę publiki, która być może nie zwróciłaby uwagi na ten film. No i do tego reprezentują różne nacje - jest dwójka Brytyjczyków, czyli Sally Hawkins (jej pierwsza rola w wysokobudżetowym filmie) i Aaron Taylor-Johnson (znany niektórym także jako Kick-Ass), Japończyk Ken Watanabe; mamy też „puszczenie oka” w stronę nieszczęsnej
„Godzilli” Rolanda Emmericha z 1998 w postaci francuskiego akcentu w obsadzie (w tamtej wersji grał Jean Reno, a w najnowszej Juliette Binoche). No i oczywiście mamy dwójkę Amerykanów: Bryan Cranston (w pierwszej roli tuż po „Breaking Bad”), oraz Elizabeth Olsen (młodsza siostra pamiętanych z „Pełnej Chaty” bliźniaczek Olsen). Niestety, choć mamy do czynienia z ponadprzeciętnymi talentami, to ich potencjał nie został nawet w jednej czwartej wykorzystany, gdyż większość z nich na ekranie pojawia się maksymalnie przez jakieś 10-15 minut. Do tego wypowiadane przez nich kwestie czasem są trudne do strawienia i aż dziw bierze, że aktorzy potrafili je wygłosić bez zgrzytania zębami, ale akurat tego nie będę się specjalnie czepiał, pamiętajmy, że mamy do czynienia z, koniec końców, monster movie, więc raczej bezcelowe jest czepianie się niewyraźnych bohaterów i scenariuszowych dziur. I nie są też one jakieś potwornie (nomen omen) straszne – bez problemu w bieżącym repetuarze znaleźć można o wiele gorsze przypadki.
Tym niemniej, reżyser Gareth Edwards balansuje trochę na krawędzi, gdyż część widzów z pewnością będzie potrafiła to docenić i rozsmakować się w jego wizji, niepokojącej, apokaliptycznej atmosferze, wspaniale skomponowanym kadrom, surowej kolorystyce – pod tym względem „Godzilla” to niemal art house’owy blockbuster (jakkolwiek sprzecznie to brzmi). Ale zapewne nie mniejsza część widowni będzie trochę narzekać, że jednak i Godzilli i jej walk nie ma tak dużo. Jednych wciągnie klimat i wspaniale budowany suspens, a drudzy będą kręcić nosem, że nudno i na dobrą sprawę to nic się nie dzieje. Wiadomo, że wszystkich zadowolić się nie da. Zależy kto czego oczekuje. Z pewnością jednak zachwyceni będą wszyscy fani oryginalnej „Godzilli” z 1954 roku oraz jej kontynuacji, mamy tu bowiem do czynienia ze wspaniałym hołdem dla kultowego gada z wytwórni Toho, jak i również dla całego podgatunku monster movies. Ja dostałem to czego oczekiwałem.