Wenecja mówi: na pewno będzie wojna

Podśmiewamy się z Wenecji, że to prowincjonalny festiwal, na który, gdyby nie sąsiedztwo plaży, mało kto już by się fatygował. Chichoczemy z tego, jak musiała wyglądać rekrutacja na pracujących tu ochroniarzy i bileterów, którzy wyglądają, jakby żywcem zdjęto ich z okładki gejowskiego pisma. Wynajdujemy sobie alternatywy dla kina: kąpiel w morzu albo wizyta w pobliskiej lodziarni. Słowem: robimy, co możemy, ażeby odciąć się od dyskusji o kinie.
Wenecja mówi: na pewno będzie wojna
Źródło zdjęć: © Roy Andersson, fot. PAP/EPA

07.09.2014 14:18

Kino w kryzysie

Powody są dwa. Pierwszy – tegoroczny festiwal na Lido rozczarował. Pośród zaprezentowanych w konkursie głównym filmów dominowała artystyczna mizeria. Mało było tytułów, których obecność w tym – wciąż jednak prestiżowym – konkursie dałoby się łatwo uzasadnić. W Wenecji musiało zrodzić się pytanie o to, czy najstarszy festiwal świata ma słabych selekcjonerów, czy też współcześnie nie powstaje już tyle dobrych filmów, żeby można było nimi obdzielić trzy prestiżowe imprezy (Berlin, Cannes, Wenecja). Znajomy krytyk filmowy twierdzi, że kino jest w permanentnym kryzysie. Po tegorocznym festiwalu można by jedynie przyznać mu rację.

Drugi powód ucieczki to tematyka. W większości filmów dominował temat śmierci zadawanej sobie nawzajem. Jesteśmy tą kwestią bombardowani przez media na co dzień w doniesieniach ze Strefy Gazy, Syrii, Sudanu czy Ukrainy (o sytuacji tej ostatniej przypomniał zresztą protestujący pod pałacem festiwalowym tłum). Kino na te wydarzenia reaguje na różne sposoby, ale dominuje fatalizm.

Tak jest w nagrodzonym Złotymi Lwami filmie Roya Anderssona „Gołąb siedzi na gałęzi, zastanawiając się nad egzystencją”, który wieńczy scena masowej rzezi. Grupa czarnoskórych niewolników zostaje wpędzona do wielkiego pieca, który krzyk ofiar zamienia w niezwykłą melodię. Oprawcy rozkoszują się nią. Film Szweda wywołuje sprzeczne emocje. Z jednej strony bawi, bo twórca korzysta z estetyki absurdu, z drugiej – jest niezwykle niewygodny, bo dotyka prawdziwie dojmujących tematów z teraźniejszości i przeszłości. Tak jakby Andersson mówił nam, że ten, kto nie zna historii, skazany jest na jej powtarzanie. To jego definicja głupców popełniających po wielokroć te same błędy.

Wojna i konflikty

Z kolei za opcją naturalistyczną opowiedzieli się Amerykanin Joshua Oppenheimer w filmie „The Look of Silence” (nagroda specjalna jury) i Japończyk Shin'ya Tsukamoto w „Nobi (Fires on the Plain)” (bez nagród). Pierwszy wraca do bohaterów i tematu, którym poświęcił już miejsce w kapitalnej „Scenie zbrodni”. Tym razem reżyser rozmawia z rodzinami ofiar czystki na komunistach w Indonezji. Konfrontując ich z oprawcami ich bliskich, zastanawia się, czy jest możliwe przebaczenie i pojednanie. Na to jednak brakuje miejsca. „The Look of Silance” to wciąż niezwykle przejmujący obraz, ale zbyt podobny do „Sztuki zabijania” – mocniejszej, bardziej bezwzględnej.

(reżyser Joshua Oppenheimer i aktor Adi Rukum, fot. PAP/EPA)

Za jeden z najbardziej dosadnych – przynajmniej jeśli chodzi o naturalistyczny sposób ukazywania przemocy - uchodzi Shin'ya Tsukamoto. Twórca tym razem postanowił przenieść na ekran książkę Shōheiego Ōoky, którą w 1959 roku adaptował już Kon Ichikawa, jeden z mistrzów japońskiego kina. W nowej wersji historii grupy japońskich żołnierzy, którzy pod koniec wojny znaleźli się w Filipinach, zezwierzęcenie bohaterów przybiera skrajne formy. Akty kanibalizmu, mechanizmy podporządkowania, niemożliwość zapanowania nad własnymi popędami to składowe człowieka według Tsukamoto.

Na tym tle interesujący wydał się film Andrieja Konczałowskiego „Białe noce listonosza Aleksieja Triapicyna” (Srebrne Lwy), którego akcja dzieje się w „zapomnianej wsi na końcu świata”. Rosyjski reżyser kreśli w tym filmie zbiorowy portret mieszkańców prowincji. To o tyle ciekawe, że „Białe noce…” wyłamują się spod panującej w najnowszym kinie rosyjskim tendencji do przedstawia świata w szaro-czarnych odcieniach. U Konczałowskiego dominuje bieda i zapomnienie, ale to wciąż bieda pełna kolorów i radości wyrażanej przez prostych ludzi. Obraz wieńczy metafora. Główny bohater zostaje pozbawiony motoru do swojej łódki, na której przewozi listy. Instytucje mówią mu, że państwo będzie mu w stanie podarować nowy motor, ale na to potrzeba czasu. Bohater bierze więc przymusowe wolne. Podczas jednego z takich dni za jego plecami oglądamy okazałą rakietę wystrzeloną w kosmos. I już wiadomo, jak w świecie przedstawionym poukładane są priorytety. Co ciekawe, kiedy w czołówce pojawiła się plansza informująca, że
film został dofinansowany ze środków Ministerstwa Kultury Rosji, część widzów spektakularnie opuściła salę.

Nikt za to nie wyszedł z tureckiego „Sivas”, filmu wyróżnionego specjalną nagrodą jury. To historia przyjaźni jedenastoletniego chłopca i psa pasterskiego, który jest wystawiany do brutalnych walk psów. Poziom brutalności w tym filmie przyprawił o spazmy miłośników zwierząt (chociaż reżyser zaświadcza, że na jego planie nie ucierpiała ani jedna istota). Wzbudził też interesującą dyskusję o tym, jak współcześni reżyserzy metaforyzują los człowieka za pomocą zwierząt. „Sivas” nie osiąga może poziomu „Białego Boga” Kornél Mundruczó, w którym twórca zastosował podobną strategię, ale wyróżnia się jako debiut reżyserski.

Rządziły dzieci

W tureckim filmie najważniejszy jest bohater dziecięcy grany przez niezwykle charyzmatycznego aktora, który z wprawą lawiruje między emocjami. Dzieciaki były w tym roku najciekawszymi aktorami tak w konkursie głównym, jak i w innych sekcjach. Zapierający dech w piersiach popis dał Denis Muric w filmie „No One’s Child”. Młodociany aktor wcielił się w rolę chłopca znalezionego w latach 80. w jugosłowiańskim lesie. Ustalenie jego tożsamości okazało się niemożliwe. Dzieciak zachowywał się jak wilk: chodził na czworakach, jadł bez wspomagania się rękoma, jego zdolności mowy były ograniczona do wydawania szczeknięć. Vukowi Rsumovicowi udało się w tym filmie pokazać, jak bardzo ograniczeni jesteśmy, kiedy myślimy o definicji człowieka. Społeczeństwo w świecie przedstawionym za wszelką cenę chce sformatować znajdę, poddać go procesowi normalizacji, żeby stał się taki, jak inne dzieci. Cywilizowane społeczeństwo nie uznaje na swoich szeregach jednostek, które odstają. Reżysera stać na sugestywną krytykę
takiego stanu rzeczy. Kiedy na Bałkanach w latach 90. wybucha wojna, młodociany przybysz nie jest w stanie zrozumieć jej sensu (sam nie operuje kategoriami narodowości czy religii). Dla niego zachowanie ludzi, którzy mordują się nawzajem, okazuje się prymitywniejsze od zachowania zwierząt. Dość powiedzieć, że ta historia została oparta na faktach.

Do realnych wydarzeń nawiązuje też „Theeb” Naji Abu Nowara, który zgarnął statuetkę dla najlepszego reżysera w sekcji Horyzonty. Twórca zabiera nas w czasy I wojny światowej, okresu dla Bliskiego Wschodu niezwykłego, bo niosącego upadek Imperium Otomańskiego. Rzecz dzieje się na pustyni, przez którą musi przedrzeć się brytyjski żołnierz (znany z serialu „Dracula” Jack Fox). Pomagają mu w tym miejscowi Beduini. W wyniku przeciwności losu z całej grupy ocaleje jedynie tytułowy chłopiec, który będzie musiał stanąć przed dylematem związanym z zemstą na oprawcach brata. Niezwykłość tego filmu polega na tym, że w główne role wcieli się prawdziwi Beduini. Ich naturalność, niewymuszona gra przyciągają i angażują w tę historią. Ma ona także duże wartości poznawcze, przybliżając widzowi wielki przełom muzułmańskim świecie –* budowę kolei, która usprawniła podróż do Mekki i Medyny, ale pozbawiła pracy pustynnych przewodników. Kolej żelazna okazuje się symbolem nie tylko Stanów Zjednoczonych.*

Do czasów I wojny nawiązał także Fatih Akin w nieudanym „The Cut”. Do film, który może wywołać wiele dyskusji nad historią, ale w żaden sposób nie podnosi to jego wartości artystycznej. Rzeź Turków dokonana na Ormianach domaga się w kinie przepracowania, ale nie w takiej formie. „The Cut” to sentymentalna odyseja niemego Armeńczyka, który przemierza glob w poszukiwaniu córek. Tanie hollywoodzkie sztuczki, przedłużona w nieskończoność odyseja i nawarstwianie nieprawdopodobieństw nie pozwalają spojrzeć nań przychylniej. Dwie kwestie zasługują tu jedynie na uznanie. Znakomita muzyka oraz niezwykła rola Tahara Rahima. Francuz po świetnych występach w „Proroku” Audiarda i „Przeszłości” Farhadiego podkreśla swoją klasę.

(Adam Driver, fot. PAP/EPA)

Ale to nie jego zdecydowało się wyróżnić jury. Nagroda powędrowała dla Adama Drivera, znanego za sprawę serialu HBO „Dziewczyny”. W „Hungry Hearts” Amerykanin wciela się w rolę kochającego ojca i męża, który musi rozstrzygnąć, czy jego żona działa dla dobra ich dziecka, czy też przeciwnie. Kobieta wydaje się wcieleniem nowoczesności. Na tarasie hoduje warzywa, stosuje medycynę naturalną, brzydzi się środkami farmaceutycznymi i cywilizacją, która bazuje na sztuczności, a nie naturalności. Wydaje jej się, że jako matka sama najlepiej odczuwa potrzeby swojego syna. „Hungry Hearts” przekonuje do siebie formą. Interesująco ustawiona kamera buduje nastrój zaszczucia i klaustrofobii, na który pracują także montaż i muzyka.Jury doceniło w nim jednak aktorstwo. Puchar Coppa Volpi powędrował też dla partnerującej Driverowi Alby Rohrwacher. Mimo że kobieta jest w połowie Włoszką, Włosi nie przepadają za nią, czemu dali wyraz wygwizdując decyzję jury.

Do przewidzenia

Co więc można powiedzieć o decyzjach tegorocznych jurorów? Przede wszystkim, że były do przewidzenia. Zagadką pozostawało jedynie to, w jakiej kategorii nagrodzone zostaną filmy Anderssona, Konczałowskiego i Oppenheimera, bo przecież bez nagród wyjechać nie mogły. Cieszy wyróżnienie dla 60-letniej reżyserki z Iranu, Rakhshan Banietemad, którą doceniono za scenariusz filmu „Tales”. Na szansę zasłużyły też ekipy filmów „Sivas” i „Hungry Hearts”. Szkoda, że bez nagrody wyjechał David Oeloffen, twórca filmu z Vigo Mortenssonem „Loin des hommes”, pięknie wygranego i niezwykle humanistycznego.A pozostałe filmy? O większości z nich najlepiej szybko zapomnieć i odradzić polskim dystrybutorom sugerowanie się tym, że znalazły się w konkursie głównym weneckiego festiwalu. Tegoroczna edycja pokazuje, jak niewiele to znaczy.

Artur Zaborski, Wenecja
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (123)