Wiedźmin-Polak, towar eksportowy. Reżyser rozlicza się z serialem
- Byłem załamany, nie ma co się oszukiwać. Trzeba by mieć skórę słonia, żeby się nie przejąć. Liczyłem trochę na to, że serial będzie się podobał wszystkim. Nie zdawałem sobie rzeczywiście sprawy, jak bardzo ważny emocjonalnie temat podjąłem - mówi Marek Brodzki w pierwszej po latach rozmowie o "Wiedźminie". Tym polskim. Oto #Hit2019.
Lubi pan swojego "Wiedźmina"?
Tak, do dziś. Myślałem nawet o tym, żeby zadzwonić do TVP i zapytać, czy mają gdzieś zdigitalizowane wszystkie odcinki. Proszę sobie wyobrazić, że ten serial ma fanów na całym świecie.
Gdzie?
Zgłaszają się do mnie ludzie np. z Argentyny, a właściwie to z całej Ameryki Południowej. Pytają, gdzie można kupić płyty z serialem. Mało kto zdaje sobie sprawę, że "Wiedźmin" był jednym z lepszych towarów eksportowych Telewizji Polskiej. Został sprzedany do ogromnej liczby krajów, zarobił mnóstwo pieniędzy.
Gdzie dotarł Wiedźmin-Polak?
Na cały Wschód! Malezja, Indonezja, Chiny… Opowiem pani taką anegdotę. W 2006 roku byłem producentem liniowym filmu "Ulzhan. Zapomniane światło", który realizowaliśmy w Kazachstanie. Reżyserem był Volker Schlöndorff, który przed laty dostał Oscara za "Blaszany bębenek", nad którym pracował tu, w Gdańsku. Pojechałem do Volkera w środku nocy do tego Kazachstanu. Przyleciałem do Ałmaty i nagle słyszę Żebrowskiego. Na ogromnym telebimie leciał "Wiedźmin" z rosyjskimi bukwami. Stałem pomiędzy pasażerami i byłem dumny. Środek nocy, lotnisko Ałmaty, mnóstwo ludzi i wszyscy oglądają Geralta. Niesamowite uczucie.
Czyli był pewien sukces.
To, co wymyślił Andrzej Sapkowski w tamtych latach, jest po prostu genialne. Fantastyczne. Uwielbiałem Geralta, z miejsca się w nim zakochałem. Uwielbiam go i teraz. Nic się nie zmieniło. Tak wyrazistego bohatera długo by szukać w Polsce. Właśnie dlatego tak bardzo chciałem zrobić ten serial.
To z pana inicjatywy zaczęły się prace nad serialowym "Wiedźminem"?
Tak. Przez siedem lat próbowałem przekonać różnych producentów, żeby wziąć na warsztat książki Sapkowskiego. Oczywiście nie sam, bo to nie były takie czasy. Długo nie mogłem awansować w filmowej hierarchii z drugiego reżysera na pierwszego, bo żadnemu producentowi nie zależało na tym, by stracić dobrego tzw. 1AD.
W końcu jednak to się wydarzyło. Zacząłem pracować nad serialem "Miasteczko" z Maciejem Wojtyszko. Fajny serial. Sukces. Niedługo później Telewizja Polska, firma Heritage Films Lwa Rywina i Włodzimierz Otulak z "Vision" postanowili zaryzykować z "Wiedźminem". Tylko to nie ja napisałem jego scenariusz
Napisał go Michał Szczerbic, który na krótko przed premierą filmowego "Wiedźmina" usunął swoje nazwisko z napisów końcowych.
Sytuacja nie była ciekawa, ale nie ma o czym teraz mówić. Nie mam co narzekać na ten scenariusz. Mogłem sobie napisać go samemu. A że tego nie zrobiłem, to pracowałem na gotowym tekście. Wie pani, mi zależało na tym, by scenariusz do "Wiedźmina" był jak najbliższy prozie Sapkowskiego. Idealnym przykładem przełożenia książki na film jest dla mnie trylogia "Władcy Pierścieni" Petera Jacksona. Piękny, cudowny film, który nigdy się nie nudzi. Masz ochotę godzinami tkwić w tym magicznym świecie. Chciałem, żeby mój "Wiedźmin" właśnie taki był. No cóż... Jednak do tej pory jestem bardzo szczęśliwy, że porwaliśmy się na ten projekt.
Fani nie byli za to szczęśliwi.
Może to było za wcześnie? Może nie byliśmy wtedy jeszcze gotowi na taki film i serial? Może nie było jeszcze odpowiednich środków, by przedstawić tę historię? Pewnie, można debatować nad tym. Ale ofiarność i pasja, z jaką grali nasi aktorzy, była niesamowita. Nie wiem, czy Michał Żebrowski później zagrał jeszcze tak wyrazistą rolę…
Bardzo zaangażował się w bycie Geraltem?
Michał przygotowywał się do tej roli bardzo skrupulatnie. Treningi aikido z mistrzem Jackiem Wysockim, szermierka... Była mi bardzo bliska kultura Wschodu, sztuki walki. Geralt nosi strój lekko inspirowany Wschodem, ma miecz, który nieco przypomina japońską katanę. To mój pomysł, biorę to na klatę. Najpierw narysowałem swoją wersję miecza, a potem pan Piotr Czeczotka go przepięknie wykuł.
Jak to było z obsadzeniem Żebrowskiego? Zadzwonił pan do niego i wprost zapytał, czy zostałby wiedźminem? Był casting?
Nie było żadnego castingu. Widziałem, jak Michał zagrał Skrzetuskiego w "Ogniem i mieczem". Szalenie mi się spodobał. Wyrazista twarz, bohater. Pomyślałem: "byłoby super, gdyby był Geraltem". Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy, ale decyzja nie zależała ode mnie, a od wielu osób z grona producenckiego. Poza tym Michał musiał znaleźć czas na 168 dni zdjęciowych. To był wielki projekt. Prawie pół roku zdjęć. 20 mln złotych budżetu na 13-odcinkową produkcję. A w obsadzie mieliśmy jeszcze mnóstwo innych wspaniałych aktorów i aktorek. Tych, którzy uwierzyli w ten świat.
Andrzej Chyra, Daniel Olbrychski, Anna Dymna. Wymieniać można długo. Taki kwiat polskiego aktorstwa udało się zebrać na planie.
Paweł Małaszyński, przystojna polska młodzież, wystąpił w jednym z ostatnich odcinków. Marysia Peszek – to była postać! Grażyna Wolszczak jako Yennefer - uważam, że jest znakomita! Marek Walczewski jako Rycerz Eyck z Denesle był wspaniały! Żebrowski całym sobą był Geraltem. Kiedyś podejrzałem go na spacerze w lesie. Zachowywał się jak wiedźmin, a nie jak aktor, który ma chwilę przerwy od zdjęć. Tam w lesie to nie był Michał Żebrowski, a Geralt. A Ewa Wiśniewska jako królowa Calanthe? Urodzona monarchini. Ewa dalej jest dla mnie królową. Czasem mnie kusi, żeby namówić ich wszystkich na powrót na plan "Wiedźmina". Wszyscy oni mogliby spokojnie jeszcze raz wcielić się w te postaci. W ogóle się nie zmienili. Jakieś czary w tym są.
Skoro mowa o czarach. Skromnie wypadają w serialu. Z czego to wynika?
Na początku stulecia warsztat filmowca wyglądał zupełnie inaczej. Dzisiaj efekty specjalne mogą robić dzieciaki na swoich domowych komputerach. Uczę w Warszawskiej Szkole Filmowej i wiem, jak wiele możliwości dają nowe technologie. Moi studenci robią efekty, o jakich my wtedy mogliśmy tylko marzyć.
Żałuje pan, że nie mógł wtedy pobawić się efektami tak, jak dziś robią to np. bracia Russo którzy kręcą filmy dla Marvela?
Nie, tego nie żałuję. "Wiedźmin" ma swój własny klimat i urok. Jest taki analogowy, prawdziwy. Czasami może trochę ubogi, ale czy to przeszkadza? Siła filmu chyba opiera się na postaciach, prawda? Efekty pomagają, to jasne.
Wiedźmini walczą z potworami. Musiały się pojawić w serialu. To było duże wyzwanie dla produkcji?
Największe. Pamięta pani smoka? Pracowali nad nim filmowcy stąd, z Gdańska. Smok był komputerowym tworem, którego dopracowanie pochłonęło wiele czasu i energii. Poza smokiem była Strzyga, która była już "analogowa". Zbyszek Modej, kaskader, ubrany był w maskę Strzygi i w pełnym kostiumie wykonywał wszystkie szalone ruchy potwora.
Strzyga to godna bohaterka. Widać ją w serialu dłużej niż kilka sekund! Inne potwory nie miały tyle szczęścia.
Trzeba było kombinować, jak pokazać tego potwora, żeby właściwie go nie pokazać, ale zbudować atmosferę niebezpieczeństwa. Wszystko opierało się na burzy mózgów. Jest taka scena w lesie, gdy Calanthe i Pavetta są atakowane przez jakiegoś stwora. Wcześniej zakrada się do nich, podkopuje ziemię wokół królowej i jej córki. Wykopaliśmy wielki dół i zbudowaliśmy nad nim platformę, na której stały Ewa Wiśniewska i Agata Buzek właśnie. Hydraulicznie ta platforma nagle się opuszczała, a efekt był taki, jakby ten potwór atakował je z całym impetem. Gdyby tylko stwór był straszniejszy, byłoby idealnie!
Z czego robi się potwora?
Z pianki i gumy. Jak popatrzy się na wcześniejsze filmy George’a Lucasa, to tam też jest sporo gumowych stworów, ale on budżet miał inny i więcej czasu. My musieliśmy się zastanowić, czy robimy mniej odcinków, ale za to genialne potwory, czy może kręcimy więcej materiału i pozwalamy sobie na pewną dowolność. Do dziś nie wiem, jakie jest dobre rozwiązanie.
Jak wspomina pan współpracę z Grzegorzem Ciechowskim? Podobno bardzo zaangażował się w produkcję.
Płyta z muzyką do "Wiedźmina" miała status złotej albo platynowej. Zaje…ście dobra muzyka. Dziwię się, że ludzie o niej zapomnieli. Szkoda, że nie puszczają już tego w radio. Z Grzegorzem pracowało nam się świetnie. Oglądał ze mną materiał, rozmawialiśmy. Grzegorz od razu układał do tego muzykę. Jest taka scena pod koniec serialu, tuż przed odnalezieniem Ciri, gdy Geralt budzi się rano, na zewnątrz świta, a w tle słyszymy plumkanie na lutni i flet Grzegorza… To było super. Grzegorz Ciechowski był genialnym artystą.
Czyli nie tylko "dołożył muzykę", ale był współtwórcą serialu.
Jak wszyscy, z którymi robiliśmy ten film.
To znaczy?
Scenariusz był nie do ruszenia. Czasami z jedną z głównych aktorek siadaliśmy w nocy i zmienialiśmy nieco dialogi. Na drugi dzień ona próbowała przekonać producenta, by może wprowadził drobne zmiany. Bez wielkich efektów.
I był gotowy film, serial. Przyszedł czas premiery. Wylała się fala negatywnych, prześmiewczych komentarzy. "Wiedźmin" jest już pełnoletni, więc można otwarcie mówić o minusach. Jaka była pana pierwsza reakcja, gdy serial zmieszano z błotem?
Byłem załamany, nie ma co się oszukiwać. Trzeba by mieć skórę słonia, żeby się nie przejąć. Liczyłem trochę na to, że serial będzie się podobał wszystkim. Nie zdawałem sobie rzeczywiście sprawy, jak bardzo ważny emocjonalnie temat podjąłem. Nie sądziłem, że to wzbudzi aż takie emocje.
Może pan odpowiedzieć teraz na negatywne komentarze fanów książek Sapkowskiego.
Bardzo szanuję ich zdanie. Nigdy nie da się zadowolić wszystkich, szczególnie jeśli chodzi o takiego bohatera. Tym, którzy się zawiedli, nie mogę powiedzieć, że nie mają racji, bo byłbym idiotą. Mają do tego prawo. Jeśli podejmujemy się pracy nad kultowym bohaterem, to musimy liczyć się z tym, że ludzie będą podzieleni w opiniach. Ale była też cała rzesza fanów, którym się film podobał.
Co o serialowym "Wiedźminie" mówił jego twórca?
Po emocjonalnym odbiorze filmu pan Andrzej Sapkowski nie chciał iść do kina i wystawić się na pytania od dziennikarzy. Bardzo chcieliśmy, żeby jednak zobaczył finalne dzieło. Zorganizowaliśmy dla niego tajny pokaz w Łodzi. Tylko on o nim wiedział, wchodził tylnym wejściem do kina. Aura tajemnicy i konspiracji. Zobaczył film. Zaraz po projekcji zadzwoniłem do niego i zapytałem: "Panie Andrzeju, i co pan na to?". "Bardzo mi się podobało, a niektóre sceny walki lepsze niż w ‘Conanie’!". Słowa tego wielkiego pisarza dały mi siłę na to, by znieść negatywne emocje i komentarze, które pojawiły się po premierze. Myślę sobie, że z takimi reakcjami zawsze trzeba się liczyć. Jeśli jako filmowcy podejmujemy się jakiejś pracy, wykonujemy ją, bierzemy za nią odpowiedzialność, musimy wziąć potem na klatę reakcje widzów. Czas zweryfikował naszego Geralta. To, że ktoś dziś znów się bierze za tę historię, świadczy o tym, że postać dalej jest ważna dla popkultury. Ale ryzyko internetowego pogromu równie duże.
Widział pan, jak wygląda nowy Geralt?
Henry Cavill będzie OK. Przyzwyczaimy się do niego, będzie miał swoich fanów. Mam wątpliwości co do postaci Yennefer. Ze zwiastuna Netfliksa wynika, że czarodziejka będzie na początku szpetna. Nie wiem, czy to dobre rozwiązanie. Mam wrażenie, że od początku powinniśmy być zafascynowani bohaterami. Yennefer musi być od początku piękna! Wiem, że tak było w książce, ale jako fan jestem ciekawy, czy wyjdzie z tego coś dobrego.
Życzę im jak najlepiej, ale pakują się na niezłą minę. Ta historia budziła emocje w 2001 roku i będzie budzić je teraz. Ogromne. To nie jest prosta sprawa, by zadowolić wszystkich fanów. Szczególnie trudno jest, gdy tak dużo rozmawiamy ostatnio o hejcie.
Lauren Hirsch, producentka "Witchera", przekonała się o tym bardzo szybko. Wystarczyło, że w sieci pojawiła się informacja o tym, że do roli Ciri szukają "nie-białej" aktorki. Fala hejtu była tak wielka, że Hirsch zniknęła z Twittera na jakiś czas. A to dopiero była wzmianka o castingu.
Postaci wykreowane przez Sapkowskiego są kultowe. Na miejscu twórców dwa razy zastanowiłbym się, czy warto zmieniać ważne dla fabuły postaci. Te realia, w pewnym stopniu, są święte. Nie ma co się oszukiwać, świat stworzony przez Sapkowskiego jest nie do podrobienia.
Obejrzy pan serial Netfliksa?
Oczywiście. Bardzo jestem ciekaw!