Wilk z Hollywood

Ma zaledwie 39 lat, a już zdążył zagrać u większości reżyserskiej czołówki Hollywood. Leonardo DiCaprio długo pracował na swoją pozycję, której potwierdzeniem powinien być Oscar za "Wilka z Wall Street" Martina Scorsese. Czy jednak tak się stanie? Można mieć wątpliwości.

Wilk z Hollywood
Źródło zdjęć: © Monolith Films

07.03.2014 | aktual.: 02.06.2017 10:11

Martin Scorsese mówi o DiCaprio – "fascynujący". Zapytany czy Leonardo mógłby już kilka lat wcześniej zagrać "Wilka z Wall Street", na przykład zamiast roli Billy’ego Costigana w "Infiltracji" reżyser powiedział: "Tak, na pewno byłby gotowy. Chcę jednak myśleć, że wszystko co wydarzyło się między "Infiltracją" a "Wilkiem" sprawiło, że Leo zagrał tak wspaniale".
REKLAMA

Swoją karierę DiCaprio rozpoczął już jako dziecko i bardzo szybko, bo w wieku dziewiętnastu lat, zapracował na swoją pierwszą nominację do Oscara. Jego rola Arniego Grape’a u boku Johnny’ego Deppa w "Co gryzie Gilberta Grape’a" Lasse Hallströma była tak przekonująca, że wielu sądziło, że aktor naprawdę jest upośledzony – nawet sam Scorsese przyznał niedawno, że uległ temu złudzeniu! Niedługo potem rola w "Romeo i Julii" Baza Luhrmanna przyniosła DiCaprio kolejne ważne wyróżnienie, Srebrnego Niedźwiedzia na festiwalu filmowym w Berlinie. Znacznie gorzej było rok później. Młody Leonardo co prawda zdobył nominację do Złotego Globu za "Titanica" Jamesa Camerona, lecz
jednocześnie rola Jacka Dawsona stała się obiektem kpin publiczności. XX wiek kończył DiCaprio z jedną nominacją i jedną wygraną Złotą Maliną – "nagrodą" za najgorszy występ. Do dziś zdarza się, że niektórym mniej obeznanym z kinem osobom DiCaprio kojarzy się wyłącznie z "Titaniciem", a ich opinia o aktorze nie jest najlepsza.

Wtedy wydawało się, że powrót na szczyt jest niemożliwy, jednak w DiCaprio uwierzyło dwóch wielkich reżyserów. Steven Spielberg powierzył mu rolę Franka Abagnale’a Jr. w "Złap mnie, jeśli potrafisz", a Martin Scorsese postać Amsterdama Vallona w "Gangach Nowego Jorku". O wiele ważniejsza okazała się, trwająca do dziś, współpraca ze Scorsese – panowie mają na koncie pięć wspólnych projektów i stworzyli duet podobny do tego, jaki ze Scorsese przed laty tworzył Robert De Niro. DiCaprio zaczął wyrastać na jednego z najbardziej poważanych aktorów Hollywood. Od początku wieku zagrał już u większości liczących się twórców, w tym u Ridleya Scotta, Edwarda Zwicka, Quentina Tarantino, Sama Mendesa, Clinta Eastwooda, Christophera Nolana i (ponownie) Baza Luhrmanna. Jak na przemoczonego, idącego na dno Jacka z "Titanica" to naprawdę nieźle.

Z tą ostatnią rolą DiCaprio stara się zresztą zerwać na wszelkie możliwe sposoby. Wraz z Kate Winslet, koleżanką z planu filmu Camerona, zagrał w "Drodze do szczęścia" Sama Mendesa, swoistej kontynuacji opowieści o katastrofie Titanica, pokazującej co by było, gdyby oboje się uratowali – zamiast romansu i wielkiej miłości, czekałoby na nich multum problemów, nieszczęście i depresja. DiCaprio wyraźnie dystansuje się do tych "titanicowych" wątków: w programie "Saturday Night Live" – wraz z prowadzącym Jonahem Hillem, kolegą z planu "Wilka z Wall Street" – sparodiowali nawet najsłynniejszą scenę z filmu Camerona. Czy jednak rzeczywiście potrzebuje takich zabiegów? Jego wzorowo prowadzona kariera dobitnie pokazuje, że etykietka "Titanica" to już całkowita przeszłość.

Od wielu już lat aktor bardzo starannie wybiera projekty, występując średnio w jednym filmie na rok. Sprawdza się w tak różnych kreacjach, jak uroczy i inteligentny fałszerz w "Złap mnie, jeśli potrafisz", legenda Hollywood Howard Hughes w "Aviatorze", czy okrutny właściciel niewolników w "Django". Jego zdolność przybierania kolejnych twarzy sprawia, że nigdy nie mamy wrażenia, że DiCaprio odgrywa ciągle tę samą postać, co można ostatnio zarzucić chociażby Johnny’emu Deppowi. Porównanie rozwoju obu artystów grających braci Grape’ów zdecydowanie wypada na korzyść tego młodszego.

Role DiCaprio nigdy jednak nie są skrojone pod Oscary, zapewne dlatego Akademia, poza kreacją w "Co gryzie Gilberta Grape’a", zwróciła na niego uwagę ledwie trzy razy. Aktor raczej nie grywa typowych postaci, które lubią głosujący, więc to nie przypadek, że największe szanse na nagrodę dawano mu w 2005 roku za "Aviatora" – Hollywood docenia, gdy gra się legendę. Do tego w swoich kreacjach nie poddaje się drastycznej, efektownej charakteryzacji. Warto podkreślić, że w "Wilka z Wall Street" DiCaprio zaangażował się bardziej niż ma to w zwyczaju – poza rolą w filmie, pełnił też funkcję producenta. Jak sam przyznaje, jest to dzieło bardzo osobiste: "W trakcie mojej kariery trafiły się tylko dwa filmy, przy których angażowałem się bardziej niż w 100%, starając się zdobyć reżysera i fundusze – to "Aviator" i "Wilk z Wall Street". Chociaż nie lubię używać tego pojęcia, oba te filmy są moimi "dziećmi". To raczej nie przypadek, że właśnie za te obrazy aktor zdobył jedyne, jak na razie, Złote Globy.

Może tym razem, za "Wilka z Wall Street" będzie w końcu Oscar? Kreację DiCaprio trzeba docenić pod wieloma względami, jednak może się okazać, że to, co w niej najcenniejsze, czyli świetne podkreślenie tego, jak niejednoznaczną postacią jest Jordan Belfort może mu w tym przeszkodzić. Zwłaszcza, że jego głównym konkurentem jest Matthew McConaughey, który w "Witaj w klubie" zagrał postać bardzo lubianą przez głosujących – człowieka samotnego, wyniszczonego i walczącego w słusznej sprawie przeciw silniejszym przeciwnikom. Tymczasem, chociaż działań tytułowego Wilka nie sposób akceptować, a to co robi często budzi odrazę (czasem też wesołość), to właśnie dzięki wrodzonej charyzmie i urokowi DiCaprio, Belforta nie da się w pełni potępiać. Jak bardzo członkowie Akademii takich niejednoznaczności nie lubią pokazało zachowanie części z nich, kiedy po projekcji filmu, za
udającymi się do windy jego twórcami krzyczeli "hańba". Głosujący raczej nie docenią również niezwykłej kontroli nad swoim ciałem, którą DiCaprio pokazał w wielu scenach. Nakręcenie ich wymagało ogromnego wysiłku, jednak spowodowane było to zażywaniem narkotyków przez bohatera filmu. Chociaż Akademia lubi gdy aktor się tak poświęca, to jednak woli gdy robi to w słuszniejszej moralnie sprawie, czego przykładem Oscar dla Dustina Hoffmana za rolę Raymonda Babbitta w "Rain Manie" Barry’ego Levinsona. Pod tym względem bliżej nagrody DiCaprio był po roli w "Co gryzie Gilberta Grape’a". Można więc powiedzieć, że na dzień dzisiejszy historia zatoczyła koło.

Im bliżej werdyktu Akademii, tym większe zatem wątpliwości odnośnie szans "Wilka z Wall Street", a bardziej prawdopodobne, że DiCaprio może podzielić los Ala Pacino. Ten wielokrotnie pomijany artysta, który Oscara nie zdobył nawet za jedną z najważniejszych kreacji w historii kina – Michaela Corleone w "Ojcu chrzestnym II", statuetkę otrzymał dopiero za "Zapach kobiety", czyli film zdecydowanie słabszy. Można przypuszczać, że szacowne jury uznało, iż nagroda już mu się po prostu "należała". Oby z Leonardo DiCaprio, niewątpliwie – i niezależnie od werdyktu Hollywood – jednym z najwybitniejszych współczesnych aktorów było inaczej.

aviatortitanicleonardo dicaprio
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)