Liam Neeson opowiada o swojej roli w filmie Pierre Morela i Luce Benssona "Uprowadzona".
Pana postać poznajemy w „Uprowadzonej” w dość oryginalny sposób, jak na film akcji, a mianowicie jako ojca całkowicie oddanego córce, a nie jako byłego agenta służb specjalnych. Co Pana przekonało do roli Bryana, który bliższy jest antybohaterom niż Jamesowi Bondowi?
Chciałem zagrać w thrillerze, który połączy zawrotne tempo z mocnym emocjonalnym wydźwiękiem. Od razu widzimy, że Bryan ubóstwia swoją córkę. Poza tym, choć nigdy nie marzyłem o zagraniu Jamesa Bonda, przyjemnie jest móc wpakować magazynek w zwyrodnialców i jeździć niczym kierowca Formuły 1. Zależało mi także na współpracy z Lukiem Bessonem, którego od dawna cenię.
Większość postaci, które Pan zagrał, imponuje fizycznością, ale także duchem: czy to Pana znak firmowy?
Trudno mi to oceniać na chłodno, gram w zgodzie z moją naturą i szczerze powiedziawszy nigdy nie rozmawiałem z Pierrem Morelem, dlaczego przyjąłem tę rolę. Prawdą jest natomiast to, że automatycznie wybieram role o dużej gamie emocji, ludzi z krwi i kości, co jest także przypadkiem Bryana.
Pracował Pan między innymi z Martinem Scorsese, Stevenem Spielbergiem, George’em Lucasem i Ridley’em Scottem. Czy perspektywa współpracy z młodym twórcą jest dodatkową zachętą?
Proszę mi wierzyć, że Pierre Morel w żadnym stopniu nie jest nowicjuszem. Pracuje przy filmach od wielu lat i ma na koncie pokaźny dorobek, zwłaszcza jako operator. Byłem pod wielkim wrażeniem oryginalnej „13 dzielnicy”. Zapowiadała wielki talent reżyserski, niezwykłe wyczucie rytmu i energię, którą potem odnalazłem na planie UPROWADZONEJ. Spodobało mi się także, że Morel sam planuje ujęcia.
Czy trudno jest się emocjonalnie przygotować do roli ojca, któremu porwano córkę?
Ojcu trudno wyobrazić sobie coś gorszego. Wyobrażamy sobie, co moglibyśmy zrobić porywaczowi i łatwo się domyślić, że nie szczędzilibyśmy sił, by odnaleźć własne dziecko. Było to o tyle ciekawsze dla mnie, że jestem przeciwny stosowaniu przemocy, a zwłaszcza takiej, jakiej używa Bryan w filmie. Ten film stawia go w sytuacji typu „albo on albo ja” i dlatego posuwa się do ostateczności.
Jak to możliwe, że Pana bohater jest w separacji z tak piękną kobietą jak Famke Janssen?
To rzeczywiście przepiękna kobieta, ale… …proszę pamiętać, że to ona odeszła od mojego bohatera!
Jakiemu treningowi musiał się Pan poddać przed zdjęciami do filmu?
Długo się przygotowywałem, mimo że zazwyczaj staram się utrzymywać niezłą formę. Po prostu musiałem zintensyfikować ćwiczenia. Sceny akcji są z zasady najtrudniejsze, trzeba zwrócić uwagę na to, jak się poruszać i nie tracić partnera z oczu. To wymaga wielkiej energii, a przy tym wymaga sporego poczucia bezpieczeństwa. Za każdym razem jest to wielkie wyzwanie techniczne.
Czy walka wręcz daje jakąś wyjątkową przyjemność?
O tak, wtedy budzi się w nas mały chłopiec. Przy udziale kaskaderów całość zmienia się w balet, który wykonujemy z niekłamaną przyjemnością.
Jak pracowało się z francuską ekipą, co zdarzyło się Panu po raz pierwszy?
Najważniejsza różnica to silna reprezentacja kobieca. Bardzo pomaga mi współpraca kobiet z mężczyznami na planie, ale w filmach amerykańskich i angielskich zdecydowanie przeważają mężczyźni. Podobały mi się też bardziej cywilizowane godziny pracy we Francji. Dzień zdjęciowy przedzielony treningami był wyczerpujący, ale mieliśmy za to całą noc, aby odpocząć. Nie wspominając o rozkoszowaniu się paryskim życiem...