50 lat pracy Krzysztofa Kowalewskiego
Na filmowym ekranie zadebiutował w 1960 roku w filmie Aleksandra Forda "Krzyżacy", do dziś wystąpił w około 120 filmach i filmach telewizyjnych.
Jest synem znanej przedwojennej aktorki Elżbiety Kowalewskiej. Jego ojciec, oficer zawodowy zginął w Charkowie.
Krzysztof Kowalewski wyrastał w czasach wielkich mistrzów, takich jak Maria Wiercińska, Stanisława Perzanowska czy Aleksander Bardini.
Kiedy, jako student warszawskiej PWST na dyplomie muzycznym zaśpiewał "Ach Ludwiko, miłością płonę dziką" recenzentka napisała, że "oto narodził się nam prawdziwy amant operetkowy". Zarówno koledzy, jak i widzowie cenią go za pogodę ducha i optymizm. Telewidzowie utożsamiają go głównie z filmami Stanisława Barei i Stanisława Tyma, dużą sympatię wzbudził w postaci Zagłoby w "Ogniem i mieczem". Jako aktor teatralny często zmieniał sceny, aż trafił do Teatru Współczesnego. Tu od lat jest jedną z jego gwiazd.
Jubileusz 50-lecia pracy artystycznej przypada w czasie, kiedy świętujemy rocznicę Bitwy pod Grunwaldem. A mało kto pamięta, że właśnie ekranizacja sienkiewiczowskich „Krzyżaków" była jego filmowym debiutem. Do Sienkiewicza ma zresztą szczęście, bo w „Potopie" stworzył z właściwym sobie poczuciem humoru postać Rocha Kowalskiego. Sukces tej roli sprawił, że Jerzy Hoffman nie miał wątpliwości, kto powinien zagrać Zagłobę w „Ogniem i mieczem". Trzeba jeszcze wspomnieć Greka Kaliopuli w ekranizacji „W pustyni i w puszczy".
Jedną z pierwszych ról filmowych był porucznik Sulikowski w „Kwietniu" (1961) Witolda Lesiewicza. Potem grał m.in. w „Zbrodniarzu i pannie" Janusza Nasfetera, „Miejscu dla jednego" Witolda Lesiewicza i debiucie Janusza Zaorskiego pt. „Uciec jak najbliżej" (1972). Wielomilionowej publiczności kojarzy się z filmami Stanisława Barei. W 1974 r. zagrał milicjanta w "Nie ma róży bez ognia", potem w "Brunecie wieczorową porą", "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz", aż wreszcie w 1981 roku wystąpił w "Misiu" (1981) - wcielił się w reżysera Hochwandera, który kręci film o latającym słomianym misiu. W filmach tych Kowalewski tworzył sylwetki ludzi zmagających się z absurdem czasów PRL-u. Podobny prześmiewczy charakter mają komedie: "Wyjście awaryjne" (1982) Romana Załuskiego, "Misja specjalna" (1987) Janusza Rzeszewskiego, czy "Rozmowy kontrolowane" (1992) Sylwestra Chęcińskiego.
Jedną z najpopularniejszych postaci stworzył w radiowej „Trójce" kreując legendarnego Sułka w cyklu słuchowisk Jacka Janczarskiego „Kocham pana, panie Sułku". Pytany, na czym polega wielka popularność tej w gruncie rzeczy niezbyt sympatycznej postaci? Kowalewski odpowiedział: - Ludzie lubią Sułka za jego prostolinijność, za to, że wali prosto z mostu to, co ma na myśli. Nawet w stosunku do tak zakochanej i delikatnej kobiety jak pani Eliza niczego nie owija w bawełnę. Taką już ma naturę. To dziwne, ale mam wrażenie, że wielu pisarzy jest wręcz zafascynowanych tego typu postaciami. Wystarczy wymienić Edka w "Tangu", czy Pełnomocnika w "Ambasadorze" Mrożka. Sułek to "czar chama" przetworzony przez artystę Jacka Janczarskiego.
Umieszczony w pewnej konwencji literackiej. Natomiast prawdziwy cham, jak się urodzi i zostanie np. politykiem, to już jest zgroza. To wielkie nieszczęście. Obserwuję takiego z przerażeniem i uświadamiam sobie, że przecież Hitler i Stalin też tak zaczynali. Tu już nie ma żartów. Imć Onufry Zagłoba, którego miałem przyjemność grać w "Ogniem i mieczem", choć sam nie był przykładem męstwa, to gdyby pojawił się w naszych czasach prawdopodobnie z żalu zapiłby się na śmierć. W jego epoce takie cechy jak honor miały swoją wartość.
12 lutego 1999 r. na ulicy Piotrkowskiej w Łodzi odsłonięto gwiazdę aktora w nowo powstałej Alei Gwiazd.
Jan Bończa-Szabłowski