Ekranowy zbir
Na plan "Godzin nadziei" Jana Rybkowskiego trafił jeszcze jako student, w 1953 roku (premiera odbyła się dwa lata później). Było to dla niego wielkie przeżycie i wyróżnienie; dzięki temu filmowi zwrócił na siebie uwagę ludzi z branży i zaczął otrzymywać kolejne propozycje występów przed kamerami.
Przyznawał, że ze względu na swoje warunki fizyczne nie uciekł przed zaszufladkowaniem - grywał najczęściej bohaterów negatywnych i zwykle pojawiał się na drugim planie.
- Nie ma się co dziwić, że zapamiętano mnie głównie z ról różnej maści zbrodniarzy i zbirów. Mam taką fizjonomię, nie inną. Skoro reżyserzy chcieli zdecydowanego bohatera, to nie widziałem powodu, aby im odmawiać. I zupełnie mi nie przeszkadzało, że pojawiałem się epizodycznie, zresztą to akurat najtrudniej się gra. Dużą kreację można rozłożyć na czynniki pierwsze, a w jednej scenie trzeba pokazać wszystko co najlepsze - twierdził w "Tele Tygodniu".