Aneta Popiel-Machnicka: Sen o wolności
O czym marzy dziewczynka, która w wieku 10 lat przeprowadza się z domu do internatu i całe swoje życie oddaje tańcu? Rezygnacja z typowego dzieciństwa ma wymiar poświęcenia czy jest raczej dowodem miłości?
Weronika Frodyma ukończyła Warszawską Szkołę Baletową. „Dziś tańczy w Operze Berlińskiej główne role. Z nieopierzonego, nie dość pewnego siebie, dzikiego (ale nigdy nie brzydkiego!) kaczątka wyrósł piękny, oszałamiający łabędź” – mówi o bohaterce swojego filmu Aneta Popiel-Machnicka. „Czasem śnię, że latam” to pierwszy polski dokument, który zakwalifikował się do Konkursu Głównego na Slamdance Film Festival w Park City, gdzie został uhonorowany Blackmagic Design Cinematography Award za Najlepsze Zdjęcia. Od tego czasu film można było zobaczyć na czternastu różnych festiwalach filmowych na całym świecie. Doczekał się samych pozytywnych recenzji. Z Anetą Popiel-Machnicką rozmawiam w przededniu jej wylotu do Chin, gdzie ma odebrać Złotą Pandę za Najlepszą Reżyserię – jedną z najbardziej prestiżowych azjatyckich nagród.
26.11.2014 15:46
"Czasem śnię, że latam" – film o przekraczaniu granic – sam ich nie zna. Uwodzi publiczność na całym świecie, opowiada o samotności, która kryje się za kulisami teatrów i o miłości tak wielkiej, że trudno ją zrozumieć, jeśli samemu nie przeżyło się podobnej.
Anna Bielak: Pani poprzedni dokument „Miasto nad rzeką Czarnego Smoka” opowiada o mieście leżącym przy rosyjsko-chińskiej granicy. Szkolne etiudy to animacje. Skąd wziął się pomysł realizacji dokumentu o balecie?
Aneta Popiel-Machnicka: Czasem jest tak, że jakiś temat nie daje spokoju, wciąż powraca się do niego myślami, chciałoby się wejść w niego głębiej, dowiedzieć więcej. Tak właśnie było z baletem. Bohaterką mojej pierwszej szkolnej etiudy była tancerka, która w tańcu (dosłownie) spalała się na scenie. To była krótka animacja, użyłam wtedy metafory, ale obrazy, jakie zobaczyłam podczas dokumentacji w szkole baletowej, nosiłam w sobie kilka lat i one chyba potrzebowały czasu żeby dojrzeć... Balet wydawał mi się nie tylko szalenie interesujący, ale i bardzo filmowy. Portretując tancerza chciałam pokazać samotność, na jaką skazany jest artysta. Poruszające ten temat fabuły, które widziałam, nie oddawały jej istoty. W balecie nie jest tak słodko i zwiewnie jak w reklamach Rafaello, z drugiej strony balet nie jest zdemonizowanym koszmarem podobnym temu, jaki Darren Aronofsky przedstawił w „Czarnym łabędziu”. Balet to ciężka praca, na jaką
decydują się ludzie, którzy kochają to, co robią i którzy dla tej miłości są gotowi poświęcić właściwie wszystko – swoje życie rodzinne, zdrowie, każdą wolną chwilę. Chciałam nakręcić dokument, który ujawniałby choć odrobinę prawdy o środowisku zawodowych tancerzy.
AB: W którym momencie pojawiła się Weronika?
AP-M: Zaczęłam chodzić na spektakle, obserwować próby w Teatrze Wielkim, szukałam bohatera – tancerza lub tancerki. Zastanawiałam się nawet, czy nie opowiadać o bohaterze zbiorowym – o zespole? Przypadkiem trafiłam na egzaminy dyplomowe w Warszawskiej Szkole Baletowej. Tam zobaczyłam Weronikę. Ona zatańczyła Czerwoną Giselle, a ja oszalałam! [śmiech] Od razu poczułam, że to moja bohaterka.
AB: Weronika nie miała nic przeciwko temu, by nią zostać?
AP-M: Miała i długo była temu bardzo przeciwna. Uważała, że nie jest godna tego, żeby robić film o niej, bo wokół są lepsze i zdolniejsze dziewczyny, że ona sobie nie zasłużyła na takie zainteresowanie. Weronika jest niezwykle skromna i pokorna. Ja postawiłam na czarnego konia, w pełni zawierzyłam swojej intuicji. Nie znałam się wówczas na balecie tak, jak teraz, ale czułam, że Weronika ma w sobie coś niesamowitego, i nie jest to tylko talent. Czułam, że za jej osobowością kryje się coś więcej, że tu tworzy się historia. Byłam pewna, że warto się nad tym pochylić, skupić na niej i poczekać na to, co się wydarzy. Dziś Wera tańczy w Operze Berlińskiej główne role. Z nieopierzonego, nie dość pewnego siebie, dzikiego (ale nigdy nie brzydkiego!) kaczątka wyrósł piękny, oszałamiający łabędź.
AB: Jak budowała pani relację z Weroniką? Weszła pani z kamerą w jej prywatność, w jej intymność – i ani odrobinę jej nie naruszyła.
AP-M: Dokument kręciliśmy z przerwami przez sześć lat i myślę, że do jakiegoś stopnia zdążyliśmy się przez ten czas zaprzyjaźnić. Z naszego punktu widzenia [mowa tu o Michale Popiel-Machnickim – mężu reżyserki i autorze zdjęć – przyp. red.] Weronika była bohaterką idealną, tak bardzo skupioną na swojej pracy, że w zasadzie bardzo szybko przestała zwracać uwagę na nas i na kamerę. My nie przeszkadzaliśmy jej, ona nie przeszkadzała nam. Nie przypominam sobie sytuacji, w której ktokolwiek z nas mógł się czuć niekomfortowo.
AB: Dokument sprawia wrażenie, że wasza relacja była bardzo bliska. To zasługa zdjęć. Skupiacie się na czystej obserwacji, rezygnujecie z tzw. gadających głów. Takie założenie mieliście od początku?
AP-M: Tak. Nie wyobrażałam sobie, że bohaterka miałaby opowiadać o tym, co czuje, jeśli możemy pokazać to w obrazie. Michał ma wielkie wyczucie i ogromny talent do ustawiania się w dokładnie tym miejscu, w którym powinien być. Nie trzeba mu tłumaczyć, jak sfilmować daną scenę, wrażenie czy gest, by oddać głębię sytuacji.
AB: Pięknie i z wyczuciem pokazaliście samotność, która wraca jak refren w naszej rozmowie. Jak Weronika sobie z nią radzi?
AP-M: Każdy artysta musi się samodzielnie zmagać ze sobą, swoją twórczością i jej odbiorem przez publiczność. W balecie ta samotność jest szczególnie widoczna. Trzeba samemu pójść na salę prób, wykonać serię wyczerpujących ćwiczeń i często pokonać ból, który im towarzyszy. Nikt nie może tancerza w tym zastąpić i nikt nie może mu w tym pomóc – choć zespół tworzy niemal rodzinę. Ludzie spędzają ze sobą czas od porannych ćwiczeń aż do wieczornych spektakli, a życie towarzyskie kwitnie. Wera, podobnie jak inni tancerze, ze swoimi problemami, słabościami i tak musi zmagać się sama. Mimo wszystko to jest jednak fajne, ekscytujące życie, choć kariera tancerza trwa boleśnie krótko. Kobiety kończą ją wraz z ukończeniem 35-tego roku życia, mężczyźni tańczą od pięciu do piętnastu lat dłużej. Dla każdego przychodzi jednak czas, w którym trzeba wyjść z teatru i często wtedy poczucie samotności wraca ze zdwojoną siłą. Życie toczy się dalej, a były tancerz, który zwykle nie założył swojej rodziny i nie ma dzieci, musi je
wymyślić dla siebie na nowo.
AB: To może być przepiękna perspektywa, jeśli spojrzy się na to, jak na drugą szansę. Nie każdy ją dostaje.
AP-M: Tak. Można zrobić ze swoim życiem wszystko, o ile wcześniej nie zaniedbało się kwestii zdrowotnych.
AB: Weronika zastanawia się już nad swoją przyszłością?
AP-M: Odpowiem przewrotnie, bo mam wrażenie, że Wera nie myśli o karierze w typowym tego słowa znaczeniu. Jej życia nie determinuje marzenie o graniu wyłącznie pierwszych ról. Ona cieszy się z tego, że w ogóle może tańczyć i poświęcać czas temu, co kocha i w czym jest bardzo dobra. Poza tym Weronika to wspaniała, inteligentna, znająca kilka języków dziewczyna. Jest ciekawa świata i szybko się uczy. Może robić wszystko. Niezależnie od tego, czy pozostanie przy tańcu, czy zajmie się czymś zupełnie innym, na pewno będzie w tym bardzo dobra. Choć nie wyobrażam sobie, by odeszła daleko od tego, co tak bardzo kocha. Myślę, że byłaby świetnym psychologiem tańca, sportu... Balet to trochę sport ekstremalny połączony ze sztuką. Ona to doskonale czuje i rozumie.
AB: Ogromnie zaskoczyła mnie dojrzałość Weroniki w konfrontacji z losem, który pokazał, że balet jak każdy inny sport może się skończyć poważną kontuzją. Po latach wyczerpującej pracy, tuż przed premierą ważnego spektaklu Wera ma niesamowitego pecha. Dziś tańczy nadal tylko dzięki temu, że wtedy pokornie zeszła ze sceny na dziesięć miesięcy.
AP-M: Wypadek był tak poważny, że Weronika nie mogła chodzić, nie mówiąc o tańcu. Ludzie z takimi kontuzjami pozostają niesprawni do końca życia. Ale ona nie poddała się, przeszła ciężką rehabilitację, w domu ćwiczyła po kilka, czasem po kilkanaście godzin dziennie po to, by wrócić do dawnej formy. Udało jej się i uważam to za niesamowity wyczyn. Wera ma w sobie bardzo dużo pokory i oczywiście są momenty, w których buntuje się przeciw temu, co się dzieje, ale z drugiej strony wie, że przeciwności bywają też darem. Jest nie tylko dojrzała, ale ma w sobie ogromną siłę wewnętrzną. Jest szalenie zdeterminowana i osiąga swojej cele.
AB: Jaki był pani cel? Czego pani szukała w trakcie montażu, kiedy przyszedł czas na wybieranie jednych scen i wyrzucanie innych?
AP-M: Emocji. I prawdy. Szukałam scen w pewnym sensie przełomowych i symbolicznych, ale i momentów, w których udało nam się uchwycić Weronikę w chwilach, kiedy była po prostu sobą.
AB: Bycie artystą wiąże się z dążeniem do perfekcji. Czym ona jest?
AP-M: Oczywiście dobrze jest dążyć do perfekcji; dobrze jest starać się być możliwie jak najlepszym w tym, co się robi, ale trzeba uważać, by nie zostać jej niewolnikiem. Takie zniewolenie może nie tylko ograniczyć naszą twórczość i doprowadzić do tego, że nie będziemy w stanie zakończyć żadnego zadania, bo to nad czym pracujemy będzie w naszym mniemaniu wciąż niedoskonałe. Jeśli dążenie do perfekcji stanie się chorobliwe, może nas ono doprowadzić do stanu wiecznej frustracji, niezadowolenia z siebie i innych. Trzeba wiedzieć, kiedy należy powiedzieć: ok, jest dobrze! Tylko wtedy można iść dalej. To dotyczy nie tylko pracy artystycznej, ale i codziennego życia. Nie warto być więźniem perfekcji. Weronika jest perfekcjonistką, ale potrafi zachować zdrowy rozsądek.
AB: Tytułowy „sen o lataniu” sugeruje, że historia Weroniki jest opowieścią o wolności. Tylko czy pasja nie bywa zniewoleniem?
AP-M: Można tak myśleć, kiedy z boku, na chłodno i z dystansu patrzy się na kogoś, kto ma ogromną pasję. Jeśli jednak pasją się żyje, to właśnie ona daje wolność. Kochać coś w życiu tak bardzo, żeby oddać się temu w całości? To cudowny dar.
Z Anetą Popiel-Machnicką o dokumencie „Czasem śnię, że latam“ rozmawiała Anna Bielak.