Trwa ładowanie...
28-10-2016 12:27

Arkadiusz Jakubik: Szkoda mi czasu na błahe rzeczy

Irytują mnie zachowania celebrytów, którzy wywołani do odpowiedzi są w stanie poruszyć każdy temat i wygłosić każdą najbardziej bzdurną tezę. Uważam, że aktorzy są od grania - mówi Arkadiusz Jakubik. W rozmowie z Barbarą Hollender artysta odkrywa mroczne kulisy pracy aktora, wyjaśnia z jakiego powodu postanowił wyreżyserować film o przemocy domowej oraz dlaczego podczas jego kręcenia emocje wzięły górę doprowadzając go do poważniej kontuzji.

Arkadiusz Jakubik: Szkoda mi czasu na błahe rzeczyŹródło: AKPA
drgea2w
drgea2w

*Plus Minus: To prawda, że po ostatnim klapsie w „Wołyniu" uciekł pan prosto z planu do domu? *
Tak, zwolniłem pokój w hotelu i pojechałem na nocne zdjęcia ze spakowaną walizką. Nad ranem, gdy tylko skończyliśmy pracę, przybiłem piątkę Wojtkowi Smarzowskiemu, przytuliłem moją filmową partnerkę Michalinę Łabacz i wsiadłem do samochodu. Musiałem wydostać się z tego przerażającego świata, w którym żyłem przez wiele miesięcy.

* Takie role bolą? *
Bolą, ale nikt nie obiecywał, że aktorstwo będzie bezbolesne. W trudnych, wymagających filmach granice między światem realnym a tym wyimaginowanym się zacierają. Oczywiście musisz mieć z tylu głowy czerwoną lampkę, która ci się zapala, żeby nie pójść za daleko. Otello nie może naprawdę zadusić Desdemony, ale mocna, realistycznie wykreowana rzeczywistość wciąga. Zazdroszczę kolegom, którzy mają instynkt samozachowawczy. Pomiędzy ujęciami rozmawiają, piją kawę, a kiedy słyszą „Uwaga, zaraz będzie ujęcie", poprawiają szminkę czy kostium, skupiają się i grają. Ja tak nie potrafię. Nie mogę nagle, tuż przed klapsem, odebrać telefonu. Gdzieś cały czas rozmawiam sam ze sobą, dorzucam do tego aktorskiego pieca, żeby być na wysokich obrotach. Inaczej nie potrafię.

* Agata Kulesza opowiadała mi, że w czasie zdjęć do „Róży" wracała do domu, do męża, córki i bardzo chciała zostawić koszmary swojej bohaterki za drzwiami. Ale potem nagle stała przy oknie, wpatrzona w padający śnieg, a mąż mówił: „Agata, ciebie tu nie ma. Gdzie jesteś?". *
Bo to jest choroba. Uzależnienie od pewnego rodzaju adrenaliny. Od stanu podwyższonych emocji. Himalaiści po powrocie z gór nie potrafią sobie ułożyć życia, wciąż tęsknią za tamtym światem. Fotoreporterzy wojenni potrzebują ryzyka i nie chcą robić zdjęć w ogrodzie botanicznym albo na ściance na premierze. Z aktorami jest podobnie. W naszym zawodzie najbardziej fascynująca jest dla mnie możliwość przerabiania traum i stanów, których we własnym życiu nie moglibyśmy doświadczyć. Ale za ekstremalne emocje zawsze się płaci.

* Zazębianie się fikcji i rzeczywistości na filmowym planie pokazał pan w swoim debiucie reżyserskim, „Prostej historii o miłości". *
Okres pracy nad rolą trwa średnio rok, w przypadku „Wołynia" były to nawet dwa lata. Czytasz scenariusz i powoli pustą kartę swojej postaci zaczynasz wypełniać. Potem są rozmowy z reżyserem, próby stolikowe, zdjęcia. Żyjesz w tej filmowej rzeczywistości i nagle, nie zauważasz nawet kiedy, przenosisz się do niej. Masz w niej swoje miłości, nienawiści, śmiech, łzy. Zaczynasz w niej funkcjonować, żyjesz na podwyższonym diapazonie emocjonalnym. Szczególnie gdy pracuje się poza swoim miejscem zamieszkania. Gdy człowiek wraca do hotelu i rozmawia tylko o tym, co na zdjęciach wyszło tak, a co nie tak i co będzie kolejnego dnia. Wtedy świat na zewnątrz niemal odpływa, wydaje się daleki.

drgea2w

* Aktorzy mówią też często o zapaści, jaką przeżywają po skończeniu zdjęć. *
Po „Domu złym" sam się otarłem o depresję. Ja to tłumaczę sobie tak: wciąż wszystko w tobie buzuje, ale ekipa się zwija i ta rzeczywistość, która cię wchłonęła, przestaje istnieć. Pojawia się pustka. Przepaść. Coś się kończy, nie wiadomo co ze sobą zrobić. Wtedy ratuje mnie inna praca. I rodzina. Wszystko, co pozwala tonować emocje, przetrawić do końca traumy bohaterów.

* Pan akurat ma co „przetrawiać". Kino Smarzowskiego, do którego stale pan wraca, to nie telenowela, gdzie siedzi się przy stole i pyta partnerkę: „Napijesz się herbaty?". A wasza współpraca zaczęła się przy jego debiutanckiej, telewizyjnej „Małżowinie". W tym filmie widać pana twarz na ekranie jedynie przez krótką chwilę, ale Smarzowski pana zapamiętał. *
W „Małżowinie" miałem zagrać jakiś bardzo drobny epizod. Kazano mi się samemu ubrać, bo nikt nie miał czasu, żeby się mną zajmować. Rzecz działa się na warszawskiej Pradze, wśród „tubylców". Smarzowski mi potem opowiadał, że wszedł na odrapane, brudne podwórko i zobaczył grupę kolesiów. Gadali, pili wino. A obok jakiś menel palił papierosa, gapiąc się na nich. Potem, jak zawołali na plan aktora Jakubika, to przyszedł ten stojący z boku menel. Może to właśnie był ten magiczny moment, od którego wszystko się zaczęło.

* Co was do siebie zbliża? *
Podobna wrażliwość, podobne rozumienie kina, podobna chęć zadawania pytań, podobna energia. Po „Małżowinie" zagrałem małą rólkę w jego „Kuracji" – zrealizowanym filmową metodą teatrze telewizji, dziejącym się w szpitalu psychiatrycznym. I poprosiłem Wojtka, czy mógłbym być przy tej produkcji jego asystentem. Chciałem zobaczyć, jak pracuje. A potem już poszło. Do dzisiaj nie rozumiem reżysera Smarzowskiego, jego ryzyka, brawury i odwagi, żeby aktorowi, który ma twarz debila Rysia z sitcomu „13. posterunek", dać taką poważną rolę notariusza Janochy w „Weselu".

* No, ale się nie pomylił. W filmie ostro diagnozującym stan polskiego społeczeństwa czasu transformacji tak pan zagrał pijanego notariusza, że przedstawiciele tego zawodu uznali pana za swojego. *
To prawda. Kilka lat temu podpisywałem jakiś akt notarialny i nie wzięto ode mnie taksy.

drgea2w

* To była też pana pierwsza nominacja do Orła. *
Tak. Rok 2004. Dla mnie ważny moment. Zresztą w ogóle ciekawy czas. Jak oglądam się wstecz, to widzę, jakiego dokonaliśmy skoku. Pamiętam, jak wtedy na gali Orłów Robert Gliński, wręczając jedną ze statuetek, powiedział, że życzy środowisku, żeby w ciągu roku powstawało u nas więcej filmów niż nagród przyznawanych przez Akademię. To było przed powstaniem Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. W owym roku nakręcono bodaj 12 filmów. A dzisiaj 50.

* „Dom zły" to już był szok. PRL nie z filmów Barei, śmieszny, trochę dobrotliwy, z łyżeczkami na łańcuszkach przymocowanych do stołu w barze mlecznym. Świat skorumpowany, groźny, w którym nienormalność stawała się normą. *
Właśnie ten film najmocniej przeżyłem. Byłem młodszy, jeszcze nie miałem wypracowanych mechanizmów obronnych. Pracowałem na otwartej ranie. Pół roku po skończeniu zdjęć jechaliśmy z Wojtkiem pociągiem. Przegadaliśmy o „Domu złym" całą drogę i chyba dopiero wtedy zamknęliśmy ten rozdział.

*Pan jest z rocznika '69. Zostały w panu trudne wspomnienia z dojrzewania w PRL? *
Nie. Miałem bardzo zwyczajną młodość. Nie przeżyłem, na szczęście, sytuacji ze scenariusza Wojtka i Łukasza Kośmickiego, ale ten tekst był na tyle wyrazisty, że łatwo było uruchomić wyobraźnię. Poza tym „Dom zły" oglądałem z trochę innej perspektywy niż widz. To oczywiście opowieść o tym, jak zdeprawowany system potrafił łamać zwyczajnych ludzi, doprowadzając ich do najgorszego skurwysyństwa. Ale dla mnie Smarzowski jest współczesnym polskim Dostojewskim i fascynujące są próby wchodzenia razem z nim w naturę człowieka, zrozumienia, kim naprawdę jesteśmy i po której stronie mocy się rodzimy – jasnej czy ciemnej. Grając Edwarda Środonia, zadawałem sobie najtrudniejsze pytanie: czy są okoliczności, w których potrafiłbym zabić innego człowieka? Czy ja, Arek Jakubik, mógłbym do tego stopnia ulec złu? Gdzie jest granica, do jakiej jesteśmy się w stanie posunąć? Boję się, że takiej granicy nie ma. I Smarzowski to właśnie stara się zgłębić...

drgea2w

* Ale jednocześnie zawsze powtarza, że szuka nadziei. *
No tak, za każdym razem próbuje nam wmówić, że robi filmy o miłości. Czekam niecierpliwie na jego komedię romantyczną.

* Kiedyś zapytałam, czy potrafiłby taki film zrobić. Powiedział: „Oczywiście, ale ta komedia toczyłaby się w popegeerowskiej wsi. Ona chodziłaby w walonkach, a on na końcu porwałby ją traktorem. Na strzępy". *
Czyli „Dom zły" jest taką komedią. Niech i tak będzie.

* Po „Wołyniu", który wzbudził sporo kontrowersji, stanął pan murem za Smarzowskim. Mówił pan o znaczeniu tego filmu jako świadectwa historii, o potrzebie zapełniania białych plam historii i dochodzenia do prawdy, wielkiej przestrodze przed skrajnym nacjonalizmem. *
Zawsze powtarzam, że nie interesuje mnie polityka. Nie oglądam wiadomości, kupuję gazety, ale nie czytam ich pierwszych stron. Interesuje mnie tam tylko kultura i sport. I nie wypowiadam się w sprawach, na których się nie znam. Irytują mnie zachowania celebrytów, którzy wywołani do odpowiedzi są w stanie poruszyć każdy temat i wygłosić każdą najbardziej bzdurną tezę. Uważam, że aktorzy są od grania i w rozmowach z dziennikarzami i widzami powinni opowiadać o własnej pracy i o tym, co się z nią wiąże. Złamałem tę zasadę w przypadku ostatniego filmu Smarzowskiego, bo podpisuję się pod nim całym sobą. Moi dziadkowie w 1943 spod Stryja uciekali przed Ukraińcami. Bardzo głęboko przeżyłem tę rolę, to także dlatego tak szybko wyjechałem z planu. Do swojej rodziny. I do innego filmu. Własnego.

drgea2w

* „Prosta historia o morderstwie" miała dać panu odetchnąć? To nie jest komedia romantyczna, tylko film o przemocy domowej. *
Miałem nadzieję, że w innej roli – reżysera – szybciej zapomnę o tamtym napięciu. Moja prawa ręka jest dowodem, jak bardzo się myliłem. Na zdjęciach próbnych z jednym z aktorów nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka i zrobiłem coś, czego jako reżyser nienawidzę robić. Postanowiłem mu pokazać, jak zagrać bardzo gwałtowną scenę. Chciałem zamarkować uderzenie pięścią w krzesło. Złamanie podgłowowe piątej kości śródręcza, operacja pod narkozą, druty Kirschnera. Wtedy dotarło do mnie, że jeszcze nie uciekłem z tego Wołynia, że agresja tamtych wydarzeń wciąż we mnie siedzi. Zacząłem sobie powtarzać: „Stary, musisz wyluzować, we własnym filmie oddaj emocje aktorom, bo zginiesz".

* Dlaczego postanowił pan wejść w świat ponurego rodzinnego dramatu? *
Przeczytałem scenariusz Grzegorza Stefańskiego. To była inna historia, jednak znalazłem w niej temat, który mnie poruszył. Przypomniały mi się młodzieńcze czasy. Strzelce Opolskie. Dwa duże więzienia i obrazek, który wyrzuciłem z pamięci. Ale on wrócił. Miałem 18 lat, wszyscy wiedzieli, że miejscowy milicjant tłucze żonę. Ta kobieta wychodziła na zakupy w ciemnych okularach zimą. Ludzie udawali, że niczego nie widzą. A ja byłem jednym z tych, którzy na jej widok odwracali głowę. Po latach zrozumiałem, że coś z tym wspomnieniem muszę zrobić. Zacząłem czytać relacje, spotykać się z ludźmi, którzy doświadczają przemocy w rodzinie, i z psychoterapeutami pracującymi z takimi osobami. Zaczęło do mnie docierać, jak powszechne jest to zjawisko.

* W 2015 roku policja zarejestrowała 75 tysięcy tzw. niebieskich kart, czyli przypadków przemocy w rodzinie, wobec których wszczęto postępowania. W badaniach przeprowadzonych w 2014 roku przez Agencję Praw Podstawowych Unii Europejskiej 3,5 mln Polek przyznało, że przynajmniej raz w życiu było ofiarą różnych form molestowania. W badaniach socjologicznych jedna trzecia respondentów deklaruje, że doświadczyła przemocy domowej. *
A dwie trzecie, że w taki czy inny sposób się z nią zetknęło, choćby znając rodziny, w których taki problem istnieje. Statystyki są przerażające, a nie wszystkie przypadki są ujawniane, bo wstyd każe ludziom milczeć, kłamać i udawać, że nic się w domu nie dzieje. Zjawisko to wcale nie dotyczy wyłącznie rodzin patologicznych. Do przemocy dochodzi w pozornie normalnych domach. Obraz tej pobitej żony milicjanta, który zachowałem w pamięci, to był schyłek komunizmu. Od tej pory wiele się zmieniło. Żyjemy w bardziej dostatnim świecie. Mamy lepsze samochody, lepiej urządzone mieszkania, pięknie pomalowane płoty, równo przystrzyżone trawniki. Ale w tych odnowionych budynkach dzieje się to samo zło..

drgea2w

* Ofiary przemocy, z którymi się pan spotykał, otwarcie mówiły o swojej traumie? *
Nie. Znalazłem zaledwie kilka osób, które chciały o tym rozmawiać. Niektóre tajemnice trzyma się zamknięte za drzwiami. U mnie w domu coś takiego? Nie. Może u sąsiadów. Ja nie mam z tym nic wspólnego. To są tragiczne historie. Mamy niedoskonały system prawny i społeczne przyzwolenie na tego rodzaju praktyki. Niektórzy wręcz żałują decyzji, że zdecydowali się na coming out.

* To jest przecież obrona własnej godności, niezgoda na upokorzenia. *
Często bywa tak: mąż tłucze żonę, ona zgłasza się na policję, jest wyrok sądowy, a życie wszystko weryfikuje. Kobieta nie ma się dokąd wynieść, dalej muszą ze sobą mieszkać. To są czasem sytuacje bez wyjścia. Piekło. A państwo takim osobom nie pomaga. I nie ma prostej odpowiedzi. Spotkałem kobiety, które twierdziły, że lepiej im było, gdy żyły w kłamstwie, ale w miarę bezpiecznie, czasem też w miarę dostatnio, niż potem, gdy wyszły z chorego kręgu, a pozostały osobami skażonymi złymi wspomnieniami, samotnymi, przerażonymi, bez środków do życia. Na dodatek czasem mają na co dzień oprawcę w drugim pokoju. Ale ja nie chciałem zrobić filmu tylko o przemocy domowej. To, że przemoc jest rzeczą straszną, to oczywistość, jeszcze nie powód, żeby robić o tym film. Ważne było dla mnie, jak wśród bliskich rodzi się zło. Próbowałem zrozumieć moment, w którym zaczynamy oszukiwać samych siebie, gdy na kłamstwie budujemy fundament swojego mikroświata. Interesuje mnie, jak funkcjonują toksyczne relacje pomiędzy członkami rodziny. Wstyd.

* Ale może i miłość? W „Prostej historii o morderstwie" żona kocha tyrana do samego końca. To jest uczucie czy choroba? *
Uzależnienie? Strach przed samotnością?

* Tak. Ale cała ta historia jest opowiadana z punktu widzenia syna, który próbuje bronić matkę i braci przed despotycznym ojcem. Cały czas chce dobrze, ale w finale do pewnego stopnia jest odpowiedzialny za tragedię. Gdyby nie jego działania, może ta rodzina dalej by funkcjonowała. Nic nie jest tu proste. Czy dorosłe dzieci mają prawo ingerować w życie rodziców?* Gdyby Jacek nie zburzył tej funkcjonującej lepiej lub gorzej struktury, może nie wydarzyłaby się ta tragedia. I kim jest on sam? Jak działa? Szedłem też w tym filmie za jednym jeszcze słowem: „piętno". Bohater, który walczy z ojcem, zdaje sobie sprawę, że zaczyna się do niego upodabniać. Czy kieruje więc nami fatum, los, któremu nie możemy się przeciwstawić? A może to tylko wymówka? Może tak naprawdę ważne są wybory, za które musimy zapłacić i wziąć odpowiedzialność? Tak sobie myślę, że jako widz patrząc na „Prostą historię o morderstwie", wchodzę w buty Jacka. Jak ja bym się zachował?

drgea2w

* Dla tych pytań zrobił pan „Prostą historię o morderstwie"? *
Zrobiłem ją, żeby sprowokować widza do ich zadawania. Chciałem wsadzić kij w mrowisko. Tu nie ma prostych rozwiązań ani jednoznacznej odpowiedzi. I mam z tyłu głowy słowa znajomego pastora, który po obejrzeniu mojego filmu powiedział: „To, że znamy prawdę, nie znaczy, że mamy rację".
Za tydzień na ekrany wejdzie „Jestem mordercą" Macieja Pieprzycy. Film zainspirowany głośną sprawą wampira z Zagłębia działającego na Śląsku na początku lat 70., Zdzisława Marchwickiego. To z kolei opowieść o ewidentnej manipulacji prawdą. Zagrał pan Wiesława Kalickiego, wzorowanego na postaci Marchwickiego. Człowieka skazanego na śmierć za zabójstwa kobiet. Jak wynika z filmu – niewinnego.
Moja rodzina pochodzi z Gliwic. Byłem bardzo małym dzieckiem, ale gdzieś w zakamarku pamięci zostało mi wspomnienie psychozy, jaka wówczas panowała na Śląsku. Moją babcię, która była barmanką w kawiarni Lotos, zawsze po pracy odbierał dziadek, żeby sama nie wracała po zmroku. Tak wtedy było. Faceci na przystankach czekali na swoje kobiety uzbrojeni na wszelki wypadek w metalowe pręty czy łyżki do opon samochodowych. Jak przez mgłę pamiętam też moment, gdy wampir został złapany. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Wreszcie można było żyć normalnie. Nikogo nie interesowało, czy zaaresztowany, sądzony, a potem powieszony został właściwy człowiek.

* Pan wierzył, że tak? *
Do momentu, gdy zadzwonił Maciek z propozycją zagrania Kalickiego w „Jestem mordercą". Wtedy obejrzałem jego dokument z 1998 roku pod takim samym tytułem i zacząłem sobie zadawać pytania. Ale film fabularny Maćka nie jest odtworzeniem tamtego śledztwa 1:1. To jest historia oparta na tamtych wydarzeniach. Moje pierwsze pytanie do Maćka brzmiało: „Czy ja gram Marchwickiego czy Kalickiego?". Kiedy odpowiedział „Kalickiego", kamień spadł mi z serca. Tym bardziej że nie chciałem kopiować prawdziwej postaci. Mogłem pokusić się o jakiś rodzaj kreacji, przepuścić wszystko przez własną wrażliwość. I założyłem sobie, że Wiesław Kalicki na pewno jest niewinny.

* Ten film jest opowieścią o milicjancie, który od początku podejrzewa, że złapał niewłaściwego człowieka, ale nie przyznaje się do tego, bo ulega propagandzie i presji systemu, a potem sam jest już za mocno uwikłany w kłamstwo. Kluczowa jest tu relacja między wami i pytanie, kto jest naprawdę mordercą. Pana bohater jest człowiekiem zaszczutym. Najbardziej wstrząsający fragment filmu to ten, gdy chce popełnić samobójstwo i sam siebie pyta: „Czy ja zabiłem te kobiety?". *
To była jazda po bandzie. Nigdy nie miałem samobójczych myśli. Wypowiedzenie monologu, który wiedzie do takiego kroku, to była masakra. Zagrałem faceta na granicy obłędu, tracącego rozeznanie rzeczywistości. Ekstremalne przeżycie, które zostaje pod skórą. Do ostatecznej wersji filmu nie weszła scena, w której Kalicki drze koc na pasy i usiłuje się powiesić, bo ma wszystkiego dosyć. No i znowu mówimy o cenie aktorstwa. Po takiej scenie długo człowiek się podnosi.

* „Wołyń", „Jestem mordercą", „Prosta historia o morderstwie" są wiwisekcjami zła. Ale jest takich filmów więcej, choćby „Czerwony pająk" Marcina Koszałki o seryjnym krakowskim mordercy czy „Plac zabaw" Bartosza Kowalskiego o psychopatii dziecięcej. To atmosfera dzisiejszego świata, pełnego terroryzmu, budzących się nacjonalizmów i narastającej społecznej agresji, odbija się na ekranie? *
Może ma pani rację, że zapisujemy w filmach własne lęki. Ja też mam w sobie jakiś paniczny, egzystencjalny strach. Przeczucie, że jesteśmy w przełomowym momencie i że świat, w którym funkcjonujemy, za chwilę eksploduje. Że doszliśmy do krawędzi. Może stąd bierze się tak powszechne zainteresowanie genezą zła? I tym, co siedzi mrocznego w człowieku. Zwłaszcza że agresja w taki czy inny sposób dotyka dziś każdego.
Głęboko wchodząc w psychikę i świat swoich bohaterów, jak pan wytrzymuje to ciągle zanurzenie w mroku?
Mogę sobie na to pozwolić, bo jestem bardzo spełnionym rodzinnie człowiekiem. W życiu prywatnym wszystko mi się zgadza. To fundament, który jest dla mnie sprawą najważniejszą. Z moją cudowną żoną jesteśmy razem od 24 lat, mamy dwóch fantastycznych synów. To dla mnie strasznie ważne, że mam gdzie wrócić. Wiem, jak wiele im zawdzięczam. Bez nich by mnie nie było. A na pewno nie byłbym w tym miejscu, w którym jestem.

* Ucieka pan też w muzykę. *
W filmie człowiek jest trybikiem w machinie. Muzyka to wolność. Możesz robić, co chcesz. Nie masz nad sobą producenta, reżysera. Na dodatek jesteś w zespole z przyjaciółmi. Kilka energii sprzęga się ze sobą i z tego coś się rodzi. Tak sobie od ośmiu lat koncertujemy. Muzyka to zaraza, od której nie można się uwolnić. Z Dr Misio pracujemy właśnie nad naszym trzecim albumem, mamy nowego producenta muzycznego – Kubę Galińskiego – i gotowych 13 piosenek w wersji demo. A w czerwcu wyszła płyta, którą nagrałem z Olafem Deriglasoffem. „40 przebojów" – a tak naprawdę miniantyprzebojów. Ekstrawertyczny i totalnie eklektyczny muzycznie pomysł, gdzie numery trwają od dwudziestu kilku sekund do niespełna minuty, z tekstami Marcina Świetlickiego i Krzysztofa Vargi. Muzyka to odskocznia. Ostatnio kino to mój Mr Hyde, muzyka – dr Jekyll. Po trasie koncertowej jestem całkowicie wyczyszczony, wracam do domu jako doktor Misio, spokojny, poukładany człowiek, który uwielbia poranne rytuały, robienie śniadania, zawożenie syna do szkoły.

*To co teraz? Były lata, gdy nie było panu łatwo, gdy nawet myślał pan o porzuceniu aktorstwa, dzisiaj ma pan mnóstwo powodów do satysfakcji. I pewnie dużo propozycji. A poza tym mam wrażenie, że może pan już sobie pozwolić na inność, pracę z ludźmi, którzy nie wysiadują kanap w telewizjach śniadaniowych. *
To prawda, że po latach, w których bywało różnie, doszedłem do takiego miejsca, w którym mogę wybierać. Jako aktor nie muszę już przyjmować każdej roli. Nie jestem też typem rzemieślnika-reżysera, który dostaje temat, tekst i robi dobrze skrojoną całość. Miałem takie oferty, ale one mnie nie interesowały. Na rzeczy błahe trochę mi szkoda czasu. To wolę wrócić do mojego spokojnego domu pod Warszawą. I bardzo doceniam fakt, że dzisiaj mogę tak powiedzieć.

drgea2w
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
drgea2w