Australia - czyli produkcja nieudana
Muszę przyznać, że czekałem na premierę tego filmu z pewną niecierpliwością. Zapowiadało się to wszystko ciekawie, szczególnie jeśli chodzi o osobę reżysera. Baz Luhrmann, rodowity Australijczyk, mógł (i zapewne chciał) pokazać coś naprawdę niezwykłego. Po obejrzeniu rozczarowałem się jednak.
Luhrmann w swoich poprzednich filmach (Romeo i Julia, Moulin Rouge)
zaskakiwał niezwykłą dynamiką zdjęć, czarował obrazem i muzyką. Grał na uczuciach widzów, stwarzając nową jakość w kinie. W „Australii” widać te elementy, jednak reżyser nie był konsekwentny.
Film można podzielić na dwie całkowicie odmienne części. Pierwsza, w której Luhrmann zastosował „swój” styl narracji, jest ciekawą opowieścią o perypetiach młodej Angielki (Kidman), która przybywa na drugi koniec świata, by przeżyć niesamowite przygody. Poznaje tam przystojnego awanturnika (Jackman), który wiedzie swobodne życie na bezkresach Antypodów. I, jak to zwykle bywa, mimo różnic dzielących wytworną damę i kowboja, zakochują się w sobie. Jest też zły ranczer, który powoduje wiele kłopotów. Mamy tu oprócz tego element społeczny – historię młodych „mieszańców”, których zabierano rodzicom, by wychować z dala od rodzimej kultury. Jak na razie wszystko jest w porządku. Dużo humoru, a akcja zmienia się jak w kalejdoskopie. Film przygodowy, western no i oczywiście romans w jednym.
Jednak im dalej, tym nudniej. Historia zmienia się powoli w kiepski dramat społeczno-wojenny, akcja zwalnia, a próby budowania napięcia i dramaturgii... zawodzą. Już w połowie filmu wiemy, jak potoczą się dalsze losy bohaterów. Reżyser zmusza nas mimo to do oglądania tej przewlekłej historii, która nie robi się ciekawa nawet wtedy, gdy rozpoczyna się wojna.
Trudno powiedzieć, co zawiodło. Scenariusz mimo wszystko oryginalny, jednak za dużo w nim wątków, za dużo różnych historii. Twórcy chcieli „upchnąć” w ramy jednego filmu zbyt wiele. W rezultacie trudno się skupić na wyławianiu elementów kultury rdzennych Australijczyków, a przecież o to chyba w tym obrazie chodziło.
Niewiele można powiedzieć o grze aktorów. Nikt nie był za bardzo przekonywujący, postaciom brakło oryginalności. Zostawię temat wątpliwego talentu Nicole Kidman, bo to pewnie kwestia gustu. Hugh Jackman z kolei sprawiał wrażenie, jakby, nazwijmy to delikatnie, „inspirował się” rolą Brendana Frazera w „Mumii”. Reszta aktorów nawet nie zwraca na siebie uwagi, może z wyjątkiem młodego Brandona Waltersa (Nullah), który jako jedyny starał się, bawiąc się przy tym zapewne wyśmienicie.
Baz Luhrmann zawsze oscylował wokół estetyki kiczu, tworząc ciekawe, trochę chaotyczne i niezwykłe obrazy. Tym razem, próbując czegoś innego, stracił wiele ze swojej oryginalności.
Można ten film obejrzeć, nie jest w końcu taki zły. Ale potrzeba do tego dużej ilości popkornu i odpowiedniego nastawienia (czyli braku oczekiwań na obejrzenie arcydzieła).