Bartosz Żurawiecki: Bob Dylan nie istnieje
Z dwuletnim poślizgiem trafia do Polski film Todda Haynesa „Bob Dylan I’m Not There” (dystrybutor nie zadał sobie trudu, by tytuł przetłumaczyć, więc uczyńmy to za niego – „Bob Dylan - Mnie tam nie ma”). Niestety, nie obejrzymy dzieła Haynesa na dużym ekranie, a jedynie z płyty DVD.
Była już nawet wyznaczona data polskiej premiery kinowej, jednak w końcu do niej nie doszło. Dlaczego? Cóż, mogę się jedynie domyślać, że dystrybutor przestraszył się niekonwencjonalnego charakteru tego filmu, który niewiele ma wspólnego z typowymi biografiami artystów - takimi chociażby, jak ta okropna szmira o Edith Piaf, „Niczego nie żałuję”.
Zgodnie z tytułem, Boba Dylana w „I’m Not There”... nie ma. Pojawia się tylko na początku informacja, że film został zainspirowany życiem i karierą tego pieśniarza. Owszem, w ścieżce dźwiękowej rozbrzmiewają jego piosenki, a na samym końcu jest urywek z koncertu Dylana, gdy ten dmucha kpiarsko w harmonijkę, jakby w ten sposób chciał skomentować próby usystematyzowania jego biografii i zamknięcia jej w ramach dwugodzinnej projekcji.
Swobodnie potraktowane fakty z życiorysu artysty zostają rozdzielone między sześć postaci, z których każda nosi inne imię i została zagrana przez innego aktora (m.in. Richarda Gere’a, Bena Whishawa, ale także czarnoskórego chłopaka, Marcusa Carla Franklina i Cate Blanchett, nagrodzoną za tę rolę na festiwalu w Wenecji oraz Złotym Globem).
Poszczególne biografie, utrzymane w odmiennym kluczu kolorystycznym, nakładają się na siebie i to wielowarstwowo - w pewnym momencie Heath Ledger jako aktor Robbie Clark dostaje w „filmie w filmie” rolę pieśniarza Jacka Rollinsa, którego w innym segmencie „I’m Not There” gra Christian Bale.
Z pozoru jest to wszystko skomplikowane i chaotyczne, ale wymowa dzieła Haynesa wydaje się prosta. Artysta to ktoś, kto mieści w sobie wiele różnych osobowości, kto nieustannie się wymyka, jest w ciągłym procesie konstruowania siebie – swojej tożsamości i swojej twórczości. Gdy z jakichś powodów proces ten zakończy, zostaje mu już tylko śmierć. Co ciekawe, film – oparty przecież na żywocie artysty wciąż nagrywającego nowe płyty- zaczyna się właśnie od... śmierci postaci granej przez Cate Blanchett. Skądinąd, sekwencje z udziałem australijskiej aktorki wyraźnie nawiązują, także stylistycznie, do „Osiem i pół” Felliniego, tego swego czasu nowatorskiego studium mąk twórczych reżysera filmowego (nota bene, w jednej ze scen „I’m Not There” słychać muzykę Nino Roty, ale przewrotnie wziętą z innego filmu Felliniego – „Casanowy”). Lepiej zrozumiemy „I’m Not There”, jeśli umieścimy go w kontekście wcześniejszych dokonań Todda Haynesa. Człowieka, który współtworzył nurt ochrzczony mianem New Queer Cinema. Na początku
lat 90. pojawiła się grupa, przede wszystkim amerykańskich, niezależnych reżyserów, którzy zakwestionowali arbitralność ról płciowych, seksualnych, rasowych wyznaczanych nam przez oficjalną kulturę. Pokazali, co naprawdę kryje się pod powierzchnią normatywnych narracji. Najbardziej znanym w Polsce filmem Haynesa jest „Daleko od nieba” z 2002 roku, rozgrywający się na słodkich i schludnych amerykańskich przedmieściach lat 50. ubiegłego wieku. W rodzinną sielankę wkraczają homoseksualizm oraz rasizm – dwie kwestie podlegające wówczas surowym tabu – i „dekonstruują” ją całkowicie.
Haynes nakręcił również film „Velvet Goldmine”(1998 – wyświetlany u nas pod tytułem „Idol”), gdzie, podobnie jak w „I’m Not There”, zajął się tożsamościami artysty. Rzecz była inspirowana biografią innego, nie mniej sławnego piosenkarza, Davida Bowiego. Już wtedy Haynes pokazał, że ulubieniec mas jest przede wszystkim projekcją, najczęściej sentymentalnych, wyobrażeń swoich fanów, którzy próbują go okiełznać, unieruchomić, sprowadzić do funkcji nieruchomego obiektu adoracji. Bohater „Idola” igra z tym uwielbieniem, z relacją podporządkowania-dominacji. Zmienia image, pseudonimy sceniczne, znika, przekracza bariery seksualne i światopoglądowe.
Podobnie zbiorowy Bob Dylan z „I’m Not There”, który głównie stosuje metodę uników. Nie daje się przyszpilić, zakwalifikować, porzuca style i ideologie, sięga po kolejne. Z niczego się nie tłumaczy, najczęściej nie odpowiada na trudne pytania. Jego życie to ciągła meandryczna włóczęga. Nigdy nie ma go tam, gdzie się go spodziewamy. Pewnie w ogóle nie istnieje, choć wszystkim zdaje się, że Boba Dylana widzieli, słyszeli, poznali... I na tym polega frapujące oszustwo sztuki.