Bezlitosny chwyt za gardło
Daleko stąd jest świat, którego fundamenty są chwiejne i kruche. Świat zimny i zakurzony, pełen rozsypujących się zabudowań po których krążą wychudzonych psy i rozczochrane dzieci ze sfilcowanymi zabawkami. Niesiony sentymentalnymi piosenkami, banalnymi zdaniami pełnymi kolokwializmów i wulgarnych epitetów; świat w którym centralnym miejscem spotkań jest prowincjonalny bar o kiepskiej renomie, gdzie klient może prędzej liczyć na mordobicie niż na dobrego drinka.
W takiej przestrzeni, pozbawionej jakichkolwiek hollywoodzkich ulepszeń, Debra Granik sytuuje akcję swojego filmu. „Do szpiku kości” przywraca rubieże amerykańskiego krajobrazu do głównego dyskursu i powszechnej świadomości. Robi to bez pardonu, wymierzając lewy sierpowy w szczękę nic nie spodziewającego się widza.
Ree Dolly (Jennifer Lawrence) ma według metryki lat siedemnaście ale życie dodało do jej mentalnego wieku co najmniej dekadę. Dziewczyna, pozbawiona właściwie jakichkolwiek dochodów zajmuje się dwójką młodszego rodzeństwa, chorą psychicznie matką, kilkoma psami i podupadającym domostwem. W pewnym momencie okazuję się, że ich wiecznie nieobecny ojciec, który miast wychowywać dzieci poświęcił się produkcji metaamfetaminy i permanentnej ucieczce przed policją, zastawił cały ich dobytek jako gwarant pojawienia się w sądzie. Lokalny policjant informuje Ree, że jeśli ojciec nie stawi się na – ostatniej już - rozprawie, jej rodzina straci wszystko. Dziewczyna obiecuje znaleźć ojca. Żywego lub martwego.
Okazuje się to być zadaniem niezwykle trudnym. Lokalna społeczność, ciało utkane z wyrzutków i rzezimieszków o twarzach, którymi zafascynowałby się sam Breugel, tworzy zamknięty krąg. Mieszkańcy noszą swoje mroczne tajemnice głęboko i nie mają się zamiaru nimi z nikim dzielić. Ta banda przestępców i beznadziejnych nieszczęśników tworzy konstrukcję hermetyczną, zasklepioną w swoich małych priorytetach, wzajemnym systemie zależności, nieprzejednaną i brutalną. Na drodze Ree wciąż pojawią się kolejne bramy nie do przejścia, przeszkody nie do przezwyciężenia w swej małostkowości - jednak w zamkniętej, starannie ogrodzonej przez hermetyczną mentalność prowincjonalnej rzeczywistości – kluczowe, najważniejsze. Ree będzie sięgać dalej i głębiej niż kiedykolwiek mogłaby się spodziewać – dosłownie i w przenośni.
„Do szpiku kości” ma charakterystyczny powolny rytm, równie leniwy jak tempo życia w tej krainie pozbawionej marzeń. Tam, gdzie nikt nie marzy o lepszym jutrze a jedynie o tym, by jutro w ogóle nastało, pragnienia i ambicje nie mają bowiem racji bytu. Streszczenie scenariusza mogłoby wprowadzić widza w błąd – taka historia, opowiedziana z większym rozmachem, bez cechującej tę produkcję skromności, wytłumienia i dystansu, mogłaby być kiepskim filmem akcji. Granik jednak rozkłada akcenty z ogromnym wyczuciem, oszczędnie, ani na chwilę nie dając się ponieść pokusie taniej sensacji. Jej hasłem przewodnim zdaje się być „redukcyjność” - metodycznie blokuje jakiekolwiek wybiegające poza przyjętą konwencję wybiegi fabularne, kontroluje aktorów, konsekwentnie „obiera” swój film z jakichkolwiek niepotrzebnych naddatków.
Trudno byłoby powiedzieć, że Granik zachwyca – raczej bezlitośnie chwyta za gardło, nie zapewniając szansy na swobodny oddech. W jej brutalnej, pierwotnej wizji świata i rządzących nim zasad jest jednak wystarczająco dużo obezwładniająco trafnych, prawdziwych momentów, obudowanych nienachalną reżyserią i doskonałą grą (słuszna nominacja do Oscara dla Jennifer Lawrence, cała parada doskonałych ról drugo- i trzecioplanowych) aby widz dał się ponieść tej brudnej, smutnej i obezwładniająco depresyjnej historii. Choć nie jest ona okraszona spektakularnym happy endem, pozostaje katarktycznym, oczyszczającym doświadczeniem zarówno dla wymagających, jak i nieprzygotowanych widzów.