Efekty z epoki Windowsa 95
Najnowszy film Martinelliego od pierwszych minut uderza swoją sztucznością.
Tytułowa bitwa, która miała być najbardziej spektakularnym momentem produkcji, jest w znacznej mierze wygenerowana komputerowo, na poziomie przypominającym „Wolfenstein”, kultową grę sprzed lat.
Zresztą nie tylko sceny batalistyczne, ale prawie wszystkie plenery w „Bitwie pod Wiedniem” prezentują się niczym tandetna fototapeta z lat 80.
Efekt tych przedpotopowych zabiegów postprodukcyjnych jest koszmarny - nałożone tło zachodzącego słońca, „domalowana” krew, sztuczny śnieg i wybuchy rodem z epoki Windowsa 95, bardziej wprawią widzów w zażenowanie niż zachwyt.
Skoro twórcy „Bitwy pod Wiedniem” zdecydowali się już wykorzystać technikę green lub blue screenu, czyli nakładania lub też tworzenia obrazów za pomocą komputera, nie mogli tego uczynić w bardziej zawstydzający, wołający o pomstę do nieba sposób.
To nie jest film na miarę XXI wieku. To opóźnione w rozwoju dziecko dwóch spośród najbardziej cenionych kinematografii w Europie.