Black Bear Filmfest: Strachy na lachy i śmichy-chichy
Czarny Niedźwiedź dźwignął filmy na plecach i z Łodzi przytruchtał do Warszawy. Już drugi raz w stołecznej Kinotece możemy oglądać spectrum świeżego kina gatunkowego (i nie tylko, o czym zaraz) wyselekcjonowanego przez polskich i niemieckich organizatorów (impreza jest klonem organizowanej u naszych zachodnich sąsiadów Fantasy Film Fest).
Zeszłoroczny Black Bear Filmfest był interesującym przeglądem tego, co najciekawsze, przede wszystkim w szeroko rozumianej fantastyce grozy i nowoczesnym horrorze pozbawionym pierwiastka „niesamowitości”.
Festiwal to przede wszystkim filmy. Tu Niedźwiedź potrafił pokazać pazury. Największym highligtem pierwszym trzech dni był bez wątpienia „Włóczęga”, długo oczekiwany drugi film Davida Michôda, który debiutanckim „Królestwem zwierząt” (2010) zelektryzował widzów na całym świecie. „Włóczęga” jest kinem jeszcze bardziej bezwzględnym i pozbawionym empatii niczym główny bohater, Eric (Guy Pearce)
. Michôd kreśli wizję świata, w którym nie panują żadne zasady, świata zasiedlonego przez same typy spod ciemnej gwiazdy – milczących Azjatów-łowców głów, karłowatych alfonsów i pospolitych bandytów. Tym światem są dla reżysera australijskie pustkowia z porozrzucanymi tu i ówdzie domkami, wioskami i stacjami benzynowymi, gdzie łatwiej o amunicję niż paliwo. Pearce’owi, który wydaje się stworzony do ról okrutnych twardzieli towarzyszy Robert Pattinson w roli upośledzonego Reya; to zaskakujące oblicze aktora, który powoli uwalnia się od metki wampira, z którym każda nastolatka chciałaby się znaleźć w łóżku. Kreacja Pattinsona – wyważona, autentyczna, przywodzi na myśl postać, którą stworzył Leonardo DiCaprio w „Co gryzie Gilberta Grape’a”. Świat "Włóczęgi" jest zbyt brutalny dla jego kruchego bohatera, który jako jedyny zachowuje odruchy człowieczeństwa. Mocne, męskie kino, które na długo zapada w pamięć.
kadr z filmu "Włóczęga"
Uwagę zwróciły też dwa komediowe horrory. Jeden nieco słabszy, francuski zom-kom „Mecz zombie” Benjamina Rochera i Thierry'ego Poirauda, który po przydługiej introdukcji rozkręca się w stronę radosnej jatki a’la „Zombieland” z motywami kina kumpelskiego i rodzinnego w tle. Drugi, nowozelandzki „Areszt domowy” Gerarda Johnstone’a to zabawa motywami nawiedzonego domu, obłąkanego sąsiada i kilkoma innymi wyświechtanymi wątkami rodem z kina grozy. Na szczęście Johnstone (debiutant!) potrafił zrobić z nich pożytek i czerpiąc suto z klasyki gatunku (z ukłonami w stronę Petera Jacksona, ale też… „Soku z żuka” Tima Burtona) oraz nasycając dialogi autentycznie zabawnymi kwestiami stworzył udane dzieło balansujące na granicy komedii i horroru.
Zwycięzcą festiwalu pod względem wizualnym z pewnością pozostanie „O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu”, amerykańskie, nastrojowe kino wampiryczne. Przepięknie sfotografowana w czerni i bieli, kręcone w Kalifornii, która udawała Iran opowieść o młodej wampirzycy, która podkochuje się w młodym nieudaczniku przywodzi skojarzenia z ostatnim filmem Jima Jarmusha („Tylko kochankowie przeżyją”)
a przede wszystkim kultowej „Nadii” (1994) Michaela Almereydy.
kadr z filmu "O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu"
W tym przypływie celuloidowego dobra giną tytuły – wydawałoby się – przypadkowe na tego typu imprezie. Jednym z nich jest otwierająca festiwal francuska komedia „Jacky w królestwie kobiet” Riada Sattoufa o fikcyjnym totalitarnym państwie rządzonym przez płeć piękną. Niewiele dobrego można napisać również o „Syberyjskiej edukacji” Gabriele Salvatoresa, włoskim filmie nakręcony w języku angielskim (gdzie zachodni aktorzy cały wysiłek wkładają w to, by mówić z odpowiednim, wschodnim akcentem) z akcją umiejscowioną w Rosji. Z tej mieszanki nie mogło powstać nic dobrego i nie pomaga nawet John Malkovich, dla którego ów występ był zdaje się zwykłym skokiem na kasę. O dwójce młodych przyjaciół i szkole przetrwania w ciężkich warunkach znacznie więcej mówi znany z polskich ekranów węgierski „Duży zeszyt” Jánosa Szásza, którego „Edukacja” wydaje się być jedynie dalekim i głuchym echem.
Całe szczęście najważniejsze tytuły festiwalu jeszcze przed nami – niebawem psuć krew widzom będą „Wredne jędze” Alexa Dela Iglesii, a w czwartek festiwal zamknie pierwszy polski pokaz „Allelui” Fabrice’a du Welza. Będzie się działo!