Czyżby polska komedia roku?

Ile nieszczęść może zdarzyć się na drodze do Paryża? Bohaterowie nowej polskiej komedii przekonują się, że naprawdę sporo.

04.12.2006 18:08

Czyżbyśmy mieli wreszcie do czynienia z polską śmieszną komedią? Niesamowite. Po wielkich zeszłorocznych wtopach: "RH+" - komedii, acz całkowicie niezamierzonej, i "Czasie surferów" - komedii zamierzonej, acz nieśmiesznej, wydawało się, że na coś nowego przyjdzie nam długo poczekać. Aż tu nagle... Oto reżyser debiutant - Robert Wichrowski, zamiast wydać setki tysięcy złotych na film pełen głębi i poezji, której nawet jego rodzina nie będzie w stanie obejrzeć do końca, nakręcił coś z myślą o widzach. Zabawny, niepretensjonalny, nieźle wymyślony i zagrany film.

Ot coś, co polska kinamatografia powinna z siebie wydobywać co tydzień. Ale tego nie robi, więc potraktujmy jego dzieło tak, jak na to zasługuje "w tak niesprzyjających okolicznościach przyrody": z szacunkiem i estymą.

Oto założenia "Francuskiego numeru". Młoda, ładna i lekko postrzelona Magda (Karolina Gruszka), by zaimponować swojemu chłopakowi, chce zrobić "numer" - nabrać kilka osób na składkowy wyjazd samochodem do Paryża. Do starego żółtego mercedesa ładują się więc ojciec z synem (Jan Frycz i Jakub Tolak) dobrze oddający koncepcje dwóch podejść do życia: starego PRL-owskiego i nowego otwartego na świat; czarnoskóry student Machu jadący na Sorbonę (Yaya Samake); Ormianin wprost ze stadionu (Piotr Borowski). Ich wspólna podróż pozwoli obśmiać dziesiątki stereotypów i przywar. Ale to nie wszystko. Zarówna sama pełna przygód podróż, jak i jej "numerancki" charakter nie zapełniają jeszcze całego filmu. Bo oto zakupiony przez Magdę w komisie stary żółty mercedes okazuje się skradzionym pamiątkowym wozem "biznesmena" Kurowskiego (Bronisław Wrocławski). A ten czuje do niego wielki sentyment, wysyła więc na poszukiwania straconego samochodu dwóch swoich ludzi, Chwastka i Leona (Maciej Stuhr i Robert Więckiewicz). Ich kolejne
próby odzyskania mercedesa, które zawsze "nieomal" się udają, to ważny element "Francuskiego numeru" i, co ważne - element udany.

To już dwanaście lat mija od "Pulp Fiction", filmu w którym Quentin Tarantino udowodnił, że trudno o coś zabawniejszego od dwóch gangsterów niezobowiązująco rozmawiających sobie na zupełnie neutralne tematy. No i od tych dwunastu lat kolejne dziesiątki scenarzystów usiłują powtórzyć ten zabieg, pisząc kolejne setki nieudanych stron niezobowiązujących pogwarek gangsterskich. Bo właśnie w tej dobrze wykreowanej "niezobowiązywalności" tkwi problem. To, co z lekkością przychodzi mistrzowi Tarantino, zwykle ani na moment nie udaje się osiągnąć innym dialogistom. Żenujące przykłady z naszego podwórka to chociażby wspomniany już "Czas surferów" czy niezapomniany pod tym względem "To ja, złodziej" Jacka Bromskiego. Opowiadam to wszystko wyłącznie po to, by stwierdzić, że tym razem się chyba udało. Duża zasługa w tym samych aktorów - Stuhra i Więckiewicza, spora również scenarzystów, którzy na tyle niestandardowo zróżnicowali te postacie, że ich wspólne przygody i rozmowy ogląda się bez klasycznego w takim wypadku
znużenia i wrażenia déjá vu.

W efekcie "Francuski numer" okazać się może zgodnie z buńczucznymi zapowiedziami dystrybutora "najlepszą komedią roku". Może nie przesądzajmy tego jeszcze ostatecznie, wszak rok dopiero się zaczyna, ale szanse są naprawdę spore.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)