"Desperado" 25 lat później. Efektowna orgia przemocy. Widzowie do dziś przecierają oczy ze zdumienia

Zwały trupów, miliony wystrzelonych kul i rakietnica w futerale od gitary. 25 lat temu na ekrany wszedł "Desperado" Roberta Rodrigueza i nic już nie było takie samo.

25 lat temu na ekrany wszedł film "Desperado" Roberta Rodrigueza
25 lat temu na ekrany wszedł film "Desperado" Roberta Rodrigueza
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe

Przychodzi facet o poczciwym obliczu Steve’a Buscemiego do meksykańskiego baru, zamawia piwo o smaku ciepłego moczu i z zacięciem godnym lepszej sprawy zaczyna opowiadać historię pewnego osobliwego zabójcy mordującego niewinnych bywalców przygodnych barów.

Kiler ten, hojnie uposażony przez naturę muskułami, porusza się w cieniu, nie ukazując twarzy, a pod ręką ma zawsze futerał na gitarę wypełniony po brzegi bronią palną, białą i różnymi śmiercionośnymi dziwami.

Wszystko dlatego, że tajemniczy nieznajomy, jak podkreśla zadziwiająco pozytywnie usposobiony narrator, pała żądzą zemsty na bandycie o ksywie Bucho. I nie spocznie, dopóki nie spełni swej krwawej powinności.

Cała gadka jest nastawiona na wywołanie paniki wśród klienteli baru, która o niewinności wie tyle, co o jakościowym piwie. Tak się bowiem składa, że rzeczony siewca śmierci jest normalnej budowy grajkiem z przestrzelonymi dłońmi, który ma w swej vendetcie więcej szczęścia niż rozumu i prawdziwych umiejętności.

Nie ma to jednak znaczenia – stworzony barwną anegdotą mit robi swoje i wprowadza niepokój wśród zakapiorów. A potem w szeregach Bucho. Z kolei u widza powoduje z każdą kolejną minutą coraz szerszy uśmiech na twarzy. Bo "Desperado" to film, który wbrew swemu chaotycznej genezie (początkowo miał nosić tytuł "El Pistolero" i być anglojęzycznym remakiem debiutanckiego "El Mariachi" Roberta Rodrigueza) zapewnia czystą radochę.

Dzieje się tak z kilku powodów. Po pierwsze, dlatego że, podobnie jak w opowieści snutej z barowego stołka, reżyser doskonale wiedział, że wszelkie fabularne mankamenty oraz oczywiste nielogiczności można zakamuflować błyskotliwym stylem realizacyjnym.

A że Robert Rodriguez od początku kariery wyznawał zasadę "kreatywność jest ważniejsza od pieniędzy" ("El Mariachi" kosztował 7 tys. dol., a wyglądał lepiej niż niejeden film akcji), "Desperado" wygląda fantastycznie. Długie jazdy kamery, ekscentrycznie kadrowane sceny, sekwencje kuriozalnych strzelanin na śmierć i życie, czarny humor oraz galeria barwnych postaci tworzą unikatowy miks pamiętnych ujęć akcji, dialogów i… zgonów.

Nic to, że z braków budżetowych ("Desperado" powstał za 7 mln dol., a wygląda na co najmniej 20-30 mln) ci sami kaskaderzy zmieniali stroje, zakładali okulary i doczepiali brody czy wąsy, by ginąć na ekranie wiele razy. Liczy się finalny efekt, a nie sposób, w jaki został osiągnięty.

Salma Hayek i Antonio Banderas
Salma Hayek i Antonio Banderas© Materiały prasowe

Cancion del Rodriguez

Po drugie, Rodriguez rozumiał, że w czasach, gdy widzowie byli coraz bardziej znudzeni jednym i tym samym typem kina akcji, filmowa przemoc winna mieć charakter, osobowość. Że może być cool, a nawet sexy.

Nie w sensie seksownego pozbawiania ludzi życia, lecz szalenie atrakcyjnego ukazywania pojedynków, pościgów i wszelakich konfrontacji. Dlatego grany przez Danny’ego Trejo zamachowiec zamiast popisywać się werbalną elokwencją, rzuca po prostu nożami. Jeden za drugim, z każdej pozycji, nawet gdy wie, że zaraz zostanie posiekany przez kule.

Dlatego po wyjątkowo obrazowej scenie seksu z Caroliną następuje scena krwawej masakry zbirów Bucho, którą mariachi rozpoczyna jeszcze w łóżku, a potem kończy wraz z przyszłą ukochaną na dachu, idąc pewnie przed siebie w zwolnionym tempie i nie oglądając się na eksplodującą kilkadziesiąt metrów za jego plecami księgarnię. Estetyzacja przemocy zamknięta w ironicznej klamrze pastiszu kina akcji i westernów Sergio Leone. Dlaczego? A dlaczego nie?

Zwiastun "Desperado" (1995)

Po trzecie, Rodriguez wyczuwał, że ma w osobie Antonio Banderasa przyszłą gwiazdę, która będzie w stanie unieść na swych barkach cały absurd i umowność jego filmu.

Hiszpański aktor był w tamtych czasach doskonale znany fanom kina art-house’owego Pedro Almodóvara, a także kojarzony z poważnych występów w "Filadelfii" czy "Wywiadzie z wampirem", ale żądny rozrywki widz z USA mógł go kojarzyć co najwyżej z "Królów Mambo".

Banderas był zatem świeżą twarzą, a że charyzmy miał na pęczki, wystarczyło odpowiednio ukształtować jego ekranowy wizerunek, by stworzyć pełnoprawnego gwiazdora kina akcji, który pręży się i wygina w trakcie pojedynków, ale potrafi także czarować wokalnie.

A jeśli dołożyć mu jeszcze do pary Salmę Hayek, młodą, ambitną meksykańską aktorkę o wyglądzie klasycznej hollywoodzkiej seksbomby i twarzy równie pięknej co nieopatrzonej, powstaje egzotyczny duet, za którym żądni nowości widzowie chętnie pójdą.

Można śmiało podejrzewać, że gdyby nie "Desperado" Banderas nigdy by nie skręcił tak mocno w stronę absurdalnie widowiskowego kina rozrywkowego. Z kolei film o żądnym zemsty mariachim nie byłby tym samym z Johnem Leguizamo (drugi wybór Rodrigueza) w roli głównej.

Salma Hayek i Antonio Banderas
Salma Hayek i Antonio Banderas© Getty Images

Mariachi me acompaña

Przychodzi facet o chochlikowej twarzy Quentina Tarantino do meksykańskiego baru, wypluwa z obrzydzeniem zamówionego nierozważnie browara o smaku ciepłego moczu, po czym opowiada grubiański dowcip o – nomen omen – sikaniu do kufla z piwem.

Scena nie ma większego sensu w toku fabuły "Desperado", a sama postać kończy niedługo później z kulką w głowie, ale jest tak absurdalnie zabawna, że wywołuje wciąż gromki śmiech u widza doceniającego luźną konwencję przyjętą przez Rodrigueza. W dużej mierze dzięki autoironicznemu występowi Tarantino, ale też za sprawą doskonałej wizualnej stylizacji Rodrigueza, który bawił się na planie na całego.

W "Desperado" nie istnieją bowiem granice kina gatunkowego, liczy się iście kinetyczna rozrywka, która raz zapiera dech w piersiach, a raz żąda zdrowego śmiechu. Film jest raz krwawym westernem (w filmie pada 67 trupów), raz romansem (dla Caroliny mariachi pragnie się zmienić), innym razem kinem zemsty (ze zwrotem akcji w postaci prawdziwej tożsamości Bucho), bywa natomiast w przerwach między gatunkowymi woltami czarną komedią, a nawet perfidną autoparodią.

Rodriguez świadomie igra ze stereotypami i nadużyciami kultury macho, tak popularnej w kinie Hollywood lat 80., tworząc zbiór postaci na pograniczu groteski, które w tak wykreowanym świecie przedstawionym sprawiają wrażenie jak najbardziej normalnych.

Rodriguezowi nie udało się mimo wszystko nakręcić takiego filmu, jaki sobie wymarzył, bowiem swoje pięć groszy wtrąciła jak zwykle amerykańska cenzura.

Po obejrzeniu autorskiej wersji "Desperado" (reżyser sam całość zmontował) przyznająca kategorie wiekowe organizacja MPAA obwieściła, że w takiej formie film może trafić do kin wyłącznie jako NC-17.

Ta kategoria jest znana wśród filmowców oraz kiniarzy jako "pocałunek śmierci", ponieważ znacznie ogranicza możliwości promowania i wyświetlania danej produkcji w godzinach dziennych.

Rodriguez musiał zatem ustąpić i wyciąć trochę "zbyt obrazowego materiału", wliczając kilka efekciarskich zgonów, sceny z udziałem broni zamocowanej w kroczu strzelającego, a także całą sekwencję z finału, gdy mariachi i Carolina stają naprzeciwko bandy Bucho.

Ta ostatnia modyfikacja wyszła filmowi na dobre, gdyż widzowie – oczekujący świszczących kul, umierających w zwolnionym tempie bandytów i efektownej ekwilibrystyki Banderasa – przecierali oczy ze zdumienia, gdy po nagłym ściemnieniu dowiadywali się, że wszyscy źli zginęli w poza ekranowej masakrze, a mariachi wraz z Caroliną odjeżdżają razem w siną dal. Ale dzięki temu film jeszcze mocniej zapamiętali.

 Cheech Marin i Quentin Tarantino
Cheech Marin i Quentin Tarantino © Materiały prasowe

Ay, ay, ay, ay, ay, ay, amor

Bo w ostatecznym rozrachunku to o pamięć właśnie chodzi. "Desperado" przetrwał próbę czasu nie dlatego, że osiągnął spory sukces kasowy (25 mln dol. w światowych kinach). Nie dlatego, że znalazł później wielu naśladowców.

Rodriguez wygrał z tego prostego względu, że jego film był na tyle inny i charakterny, że ekscytował nieprzewidywalnymi dialogami oraz rozwiązaniami technicznymi, a zarazem na tyle znajomy, że można było dosyć łatwo "wejść" w opowiadaną historię (prostą, ale nie prostacką) i cieszyć się tym, co miał do zaoferowania.

W momencie premiery "Desperado" był pewnym novum, zaś po 25 latach stał się sprawdzonym wyborem, filmem swych czasów, który ogląda się z nutką nostalgii i świadomością tego, w jakim kierunku zmierzało później hollywoodzkie kino akcji.

Niczym popularna piosenka, która straciła swój początkowy poblask wyjątkowości, a jednak wraca się do niej kosztem nowych szlagierów, bo po prostu jest fajna. Czasem to wystarczy i nie ma w tym nic złego. Tak jak w fakcie, że "Desperado" będzie jeszcze długo jednym z wyznaczników kina hollywoodzkiego lat 90.

Antonio Banderas w "Desperado", 1995 r.
Antonio Banderas w "Desperado", 1995 r.© Materiały prasowe
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (70)