Kiedy George Clooney odbierał Złoty Glob za swoją rolę w “Spadkobiercach”, podziękował *Michaelowi Fassbenderowi za przejęcie w tym sezonie odpowiedzialności za męską nagość. “Mógłbyś założyć ręce z tyłu i grać w golfa tylko poruszając biodrami” żartował, a kamery wcelowane w Fassbendera wyłapały jak ten uśmiecha się, przysłaniając twarz dłonią. Na policzku aktora mignął ślad rumieńca.*
Wstyd? Nie, Fassbender się nie wstydzi. Ani swoich sukcesów (tylko w 2011 roku zagrał w sześciu filmach, pojawił się na okładkach licznych magazynów, dostał kilka nagród, tytułów, wyróżnień, a media oszalały na jego punkcie) ani ciała. Zapytany o przygotowania do licznych nagich scen odpowiada ze zwykłą dla siebie prostotą: "Na początku czujesz się dziwnie, jesteś przejęty, ale z czasem się przyzwyczajasz. Nie jest łatwo mnie zawstydzić”. U McQueena, mimo intensywnie eksponowanej fizycznej nagości, bardziej niż ciało obnażane są emocje.
Kiedy Clooney pozdrawiał Fassbendera ze sceny myślałam sobie, że powinno być na odwrót. Ale przecież są jeszcze Oscary, więc będzie rewanż. Potem ogłoszono nominacje, a w środowisku zawrzało. Fassbender, we wszystkich oscarowych statystykach uznawany za jednego z faworytów do statuetki, nie znalazł się nawet na liście.
Wstyd? Być może uporczywa intensywność, z jaką Fassbender trwa na ekranie, nieznośnie nagi, a jednocześnie całkowicie zdeseksualizowany i niepokojący, była dla Akademii nie do zniesienia. Może na transmitowanej przez wszystkie kanały świata gali nie wypada nagrodzić filmu z kategorią wiekową NC-17? Może Fassbender, jak nakazuje tradycja, musi jeszcze poczekać, zasłużyć, wyhodować brodę, a statuetka znajdzie się w jego zasięgu, kiedy swoje odbiorą już Leonardo DiCaprio i Brad Pitt...
W pewnym sensie całkowite pominięcie filmu przez Akademię jednak ma sens. „Wstyd” to podobnie jak „Głód”, film absolutny; rozbijanie go na części pierwsze, i rozdzielanie między arbitralnie wyznaczone kategorie jest poniekąd pozbawione celu. McQueen i współautorka scenariusza Abi Morgan potrafili utkać materię wielowymiarową, której sugestywność i namacalność intuicyjnie wypełniają ideę synestezji. Niewygodny dotyk „Wstydu” niemal czuć na skórze, a wrażenie, jakie wywołuje, dalekie jest od podniecenia.„Wstyd” pachnie buzującą fizjologią, strachem i potem. Kiedy po seansie zapalają się światła widz pozostaje w stanie głębokiego skonfundowania - tak nagle przecięta zostaje ta żmudna, ale niesamowicie ważna interakcja z opresyjnym, uzależniającym obrazem.
Dla Fassbendera ciało nie jest fetyszem, a narzędziem. Gra "na przekór" swojej fizjonomii, jest bezpruderyjny, nie boi się. Może być brzydki, odpychający, niemęski. Przedstawienie potencji jako brzemienia, choroby, to zamach na dominujący mit mężczyzny, jurnego-ogiera, Casanovy, który zdobywa uznanie uwodząc i porzucając kobiety. Seks jawi się tu jako patologiczna obsesja, klątwa zniewalająca nie tylko ciało, ale i umysł. Więzień seksualnego nałogu Brandon to postać, która ze względu na swój chłód i maniakalny charakter przypominająca nieco Patricka Batemana z "American Psycho". Wrażenie emocjonalnego dystansu do bohatera, który w pewnym sensie przypomina preparat na laboratoryjnym szkle, wzmagają sterylne, wyprane z jakichkolwiek prywatnych tropów przestrzenie, w jakich rozgrywa się akcja. Siostra Brandona, Sissy, zdaje się być w tym świecie zbędnym – bo wypełnionym emocjami – meblem.
„Wstyd” stoi w jawnej opozycji do hollywoodzkiej wizji nie tylko ze względu na bezkompromisowe wizerunki ciała i seksu. Być może ważniejszy jest brak oceny moralnej, próby przyrównania rzeczywistości Brandona do jakiejkolwiek „normy”. McQueen nie stygmatyzuje bohatera, nie wpisuje jego zachowań w żaden system. Destrukcja, jaką sieje choroba Brandona, ma zasięg lokalny, intymny, a siła, z jaką uzależnienie upośledza jego relacje z otoczeniem, paradoksalnie pozostaje pod kontrolą. Jako obywatel, uczestnik społeczeństwa, Brandon działa przecież bez zarzutu.
Perfekcyjnie wyrzeźbione ciało Brandona staje się sejfem, w którym jego właściciel pielęgnuje przerażającą, dudniąca pustkę. Kamera dehumanizuje je i kawałkuje, poddaje torturze nieustannej wiwisekcji. Czy McQueen skupia się na nim tak uporczywie, bo liczy, że na przekór wszystkiemu pod tą powierzchnią może kryć się dusza? Czy dlatego tak poruszający jest jedyny moment, kiedy Brandon nie jest w stanie uprawiać seksu - bo pojawia się skrawek szansy, że właśnie wtedy coś czuje? Po francusku „la petite mort” (pol. “mała śmierć”) to idiomatyczne lub metaforyczne określenie na orgazm. Brandon umiera codziennie po wielokroć. Akt seksualny, wyzuty pierwotnie z aspektu prokreacyjnego, a wtórnie z przyjemności, staje się aktem auto-anihilacji. „Wstydowi” patronuje wyraźnie wyczuwalny duch Tanatosa. Pęd do seksualnego spełnienia staje się tu pędem ku śmierci.