"Niewidzialna wojna". Festiwal żenady to mało powiedziane. Vega przebił właśnie dno
Patryk Vega znany jest z tego, że kilkukrotnie w ciągu roku zamęcza widzów kolejnymi potwornie złymi produkcjami. Jednak w przypadku swojej filmowej autobiografii "Niewidzialna wojna" niegdyś popularny reżyser sięgnął dna jak nigdy dotąd. Rzadko kiedy można oglądać przejaw tak niestrawnej megalomanii. Tu dosłownie każda scena sprawia ból oczom i intelektowi.
Gdy wcześniej w tym roku przy okazji pisania o poprzednim filmie Patryka Vegi "Miłość, seks & pandemia" stwierdziłem, że ten do bólu tandetny twórca przeszedł samego siebie, to po seansie "Niewidzialnej wojny" wiem jedno - myliłem się. Nie mogłem nawet w najgorszych snach przewidzieć, że twórca "Botoksu" spuści na moje oczy jeszcze większy kubeł filmowych ekskrementów. Jego autobiografia to ciąg jednej koszmarnie napisanej, zagranej i nakręconej sekwencji za drugą. To także ohydny obraz bezkrytyczności wobec własnej osoby. Vega przez ponad dwie godziny natarczywie wmawia nam, że od dzieciństwa jest wielkim człowiekiem, który musiał odnieść sukces.
Z jego niewydarzonego obrazu dowiadujemy się chociażby, że już w podstawówce był makiawelicznym charakterem. Zaczytywał się bowiem w książkach o manipulacji, co pomagało mu w radzeniu sobie zarówno z rodziną, jak i rówieśnikami. Miał przy okazji specyficzną relację z matką. "Jak dorosnę, wezmę z tobą ślub" - deklaruje w pewnym momencie młody Vega swojej mamie, którą zagrała Anna Mucha. Freud miałby tu używanie.
Zobacz: zwiastun filmu "Niewidzialna wojna"
Wczesny okres życia Vegi, wypełniony po brzegi niewartymi uwagi wybrykami, które wyglądają jak szczyt mitomaństwa, to i tak zaledwie preludium do tego, co dzieje się, gdy w reżysera wciela się Rafał Zawierucha.
Przemilczę już nawet fakt, że przez jakiś czas 35-latek gra licealistę. Co rusz jesteśmy raczeni kolejnymi dowodami wielkości bohatera. Jak nie pisze wspaniałej pracy o renesansie, to w przejawie skrajnej megalomanii lamentuje, że wymyślone przez niego ujęcie skradły siostry Wachowskie w "Matriksie". Jest też niezwykle sprytny - aby uniknąć poboru do służby wojskowej, zapisuje się na odwyk, gdzie odgrywa alkoholika. Rozwiązuje nawet sprawy policjantom z wydziału zabójstw.
Grobowo poważny Vega co jakiś czas serwuje nam także głębokie przemyślenia, prawdziwy intelektualny "sznur pereł". Nie kryje się także ze swoją pogardą. W jednej ze scen ruga ludzi za to, że puszczają fajerwerki w Sylwestra, gdy on zamierza "zmienić bieg historii kina" swoim kolejnym scenariuszem. Frustruje się, że jest geniuszem, a świat tego nie widzi.
Co ciekawe, oglądamy wybiórczy przelot po karierze reżysera, w którym nie skupia się zbytnio na swoich filmach, a raczej wyczynach w stylu gwiazdy rocka. Jak się można domyślać, nie ma to najmniejszego sensu pod kątem fabularnym, bo kogo obchodzi, że Vega wyszedł na starówkę w szlafroku, trzymając w ręku półtoralitrową szklankę z whisky. A jak ogląda się rozmowy z jego podrywów, podczas których przedstawia się jak James Bond, albo padają kwestie w rodzaju "mam okres" i odpowiedź "byłem na pięciu sekcjach zwłok", to coś w człowieku umiera.
O dziwo, to i tak nie jest najgorsze. Najgłębsze czeluści piekła otwierają się w chwili, gdy dochodzimy do okresu z życia Vegi, w którym doszło do jego nawrócenia. W pewnej sekwencji w kościele w jego ciało dosłownie wstępuje duch. Często widzimy, jak bohater konwersuje w głowie z Jezusem lub Bogiem. Nawet podczas seksu oralnego. Bóg mu również podpowiada, jakie ma podejmować decyzje biznesowe. Kicz w pełnej krasie.
Narracja w tym filmie jest tak obrzydliwie narcystyczna i cyniczna, że nawet swoje najgorsze chwile (przedawkowanie 10 gram kokainy, zdradzanie żony) Vega przedstawia jako coś, z czego może być dumny. Jest też postacią na wskroś "heroiczną", bo wszyscy mu mówią, aby nie kręcił "Botoksu", bo zniszczy jego karierę, ale on idzie w zaparte. I odnosi sukces, który oczywiście przyjmuje jako coś, co mu zawsze było wróżone.
Jego pycha nie zna zresztą granic. Co jakiś czas Vega pokazuje nam na ekranie, ile zarobiły jego filmy w dolarach. Zaczynamy od małej sumy, ale z czasem ona rośnie. Takiego klepania samego siebie po plecach w kinie jeszcze nie widziałem.
Pomijając już samego Vegę, "Niewidzialna wojna" powinna być pocałunkiem śmierci dla kariery Zawieruchy. Jego pusty, nieobecny wyraz twarzy, który ma nam pokazywać kogoś, kto generalnie jest ponad wszystkimi i nieustannie obmyśla genialne rzeczy w swojej głowie, sprawia, że człowiek chce odwrócić wzrok od ekranu, by nie doświadczać tej aktorskiej kompromitacji. Gdyby jeszcze był w tej kreacji niezamierzony komizm.
Trudno mi pojąć, jak Zawierucha mógł zgodzić się na zagranie w filmie, w którym każda scena stanowi wzorzec z Sevres złego scenopisarstwa. Jedyne co zrobił tutaj aktor, to połechtał monstrualne ego reżysera, pozwalając mu spełnić jego marzenie - nakręcenie hagiografii, która unicestwia wszystkie inne filmowe hagiografie. I oczywiście nie piszę tego w pozytywnym znaczeniu.
Gdzieś pod koniec bohater oznajmia widzom, że nie będzie w stanie nakręcić bożego arcydzieła w naszym kraju, bo rynek mu na to nie pozwoli. Stąd decyzja o kręceniu filmów za granicą (rzecz jasna podyktowana słabymi wynikami w box office, co akurat niezmiernie mnie cieszy). Patrząc na "Niewidzialną wojnę", zubożałą intelektualnie telenowelę o niczym, można jedyne przerazić się na samą myśl, co może być tym "bożym arcydziełem" Vegi.
Zapewne w swoim mniemaniu wierzy, że stworzy swój własny "Nazarin" (Luis Bunuel), "Dziennik wiejskiego proboszcza" (Robert Bresson) czy "Słowo" (Carl Theodor Dreyer). Prawda jest jednak inna. Jedyne, na co go stać, to kino na poziomie Uwe Bolla, jeśli nie niżej. Cytując klasyka: "Kończ waść, wstydu oszczędź!".
"Niewidzialną wojnę" można nie oglądać w polskich kinach od 30 września.
Kamil Dachnij, dziennikarz Wirtualnej Polski