Historia debiutu marzeń. Jennifer Connelly na planie "Dawno temu w Ameryce" Sergio Leone
* Może wydawać się to niesprawiedliwie, ale często sam talent, nawet okraszony ciężką pracą, nie wystarczy, aby osiągnąć sukces. Niejednokrotnie musi dojść do korzystnego splotu okoliczności, który stworzy możliwość wystartowania wielkiej kariery. Podobnie jest również w świecie filmu. Wielu, nawet bardzo dobrych aktorów przez lata grywa drugo i trzecioplanowe role czekając na przełom. Nawet tacy wybitni artyści jak Christoph Waltz czy Marian Dziędziel zyskali należne im uznanie dopiero po pięćdziesiątych urodzinach. Na przeciwnym biegunie znajdują się aktorzy i aktorki, którzy zapisali się w historii kinematografii już w bardzo młodym wieku. Do tego elitarnego grona zalicza się Jennifer Connelly.*
Urodzona 12 grudnia 1970 roku miała niespełna 12 lat, gdy za namową matki pojawiła się na castingu do gangsterskiej epopei Sergio Leone pt. "Dawno temu w Ameryce". Sukces od porażki często oddzielają nieistotne – zdawałoby się – szczegóły, w tym przypadku o wszystkim zadecydował kształt nosa. To właśnie ten drobiazg przesądził o angażu. Leone poszukiwał bowiem młodej aktorki, która spełniałaby dwa podstawowe warunki: była podobna do odgrywającej starsze wcielenie tej samej bohaterki Elizabeth McGovern oraz posiadała doświadczenie baletowe. Connelly mimo młodego wieku miała już pewną wprawę jako modelka, jednak nigdy nie zetknęła się z profesjonalnym baletem. Podczas tańca wykonywanego na przeprowadzanym we Włoszech castingu robiła co w jej mocy, aby możliwie dobrze naśladować ruchy baleriny. Występ okazał się na tyle dobry, że braki w treningu nie zdyskwalifikowały nastoletniej aktorki w wyścigu po wielką rolę. Wygrała go dzięki
urokowi i przede wszystkim charakterystycznym rysom twarzy, które pozwoliłyby widzom uwierzyć, że w filmie oglądają losy tej samej bohaterki na różnych etapach życia.
Szybko okazało się, że włoski reżyser podjął słuszną decyzję. Na pierwsze robocze spotkanie z Leone i Robertem De Niro debiutantka przyjechała mocno zestresowana, ale dalej było już tylko lepiej. Powszechnie uważa się, iż młodzi aktorzy braki w rzemiośle nadrabiają naturalnością, dzięki której niejednokrotnie udaje się im łatwo przyćmić profesjonalistów. Przypadek Connelly jest doskonałym potwierdzeniem tej tezy: mimo braku doświadczenia bez większych problemów udało się jej z wdziękiem wywiązać z zadania. Już jako dorosła kobieta wspominała pracę na planie „Dawno temu w Ameryce” jako wspaniały, niemal idylliczny okres. Niewielu artystów może tak określić swoje debiuty, które zazwyczaj kojarzą się z niebywałym napięciem.
Connelly w czasie zdjęć nie zdawała sobie sprawy, z jakimi trudnościami musiał borykać się Sergio Leone. Reszta ekipy robiła wszystko, aby młodzi aktorzy nie odczuwali stresu związanego z udziałem w tak ambitnym i skomplikowanym projekcie. O tym, jak bardzo dbano o młodszą część ekipy świadczy fakt, że początkowo Jennifer Connelly nie zdawała sobie nawet sprawy, że w jednej ze scen jej bohaterka, Deborah, pojawia się bez ubrania. Nie było oczywiście możliwości, aby 12-letnia aktorka rozebrała się przed kamerą, więc zastąpiła ją pełnoletnia dublerka. Mimo to po premierze filmu odezwały się liczne głosy oburzenia. Leone był odsądzany od czci i wiary przez część krytyków, których nie zadowalały tłumaczenia o angażu dorosłej kobiety. Te kontrowersje nie wpłynęły jednak na odbiór filmu. Zaś sama scena, w której ulicznik podgląda z ukrycia młodą baletnicę jest jednym z najbardziej pamiętnych momentów „Dawno temu w Ameryce”. Co ciekawe, została nawet swojego czasu sparafrazowana w reklamie znanych słodyczy,
czyli produktu, który niespecjalnie kojarzy się z kinem gangsterskim.
Jennifer Connelly, podobnie jak duża część ludzi kina, nie lubi oglądać swoich starych filmów. Jeden z niewielu wyjątków robi właśnie dla „Dawno temu w Ameryce”. Aktorka z humorem powtarza, że lubi ten obraz ponieważ jej rola jest stosunkowo niewielka i przez większą część czasu nie widać jej na ekranie. Trudno jednoznacznie ocenić, ile w tym szczerości, a ile kokieterii. Po premierze ostatniego filmu wyreżyserowanego przez Sergio Leone, Connelly zebrała bardzo dobre recenzje. Zanim jej gwiazda rozbłysła na dobre, minęło jednak jeszcze parę lat. Było tak m.in. ze względu na to, że „Dawno temu w Ameryce” musiało pokonać długą i wyboistą drogę, zanim zostało docenione przez widzów.
Po mojemu albo w ogóle!
Sergio Leone były twórcą nieznoszącym kompromisów, do dziś uznawany jest za symbol reżysera perfekcjonisty. Westernowa „Trylogia dolarowa” z Clintem Eastwoodem w roli głównej oraz „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” m.in. z Charlesem Bronsonem i Henrym Fondą przyniosły mu uznanie zarówno w oczach widzów jak i doceniających reżyserki kunszt krytyków. Na początku lat 70. jego nazwisko znaczyło bardzo dużo w filmowym światku. Leone jednak zamiast taśmowo kręcić kolejne filmy poszedł swoją drogą. W 1971 roku do kin trafił obraz pt. „Garść dynamitu”, który zaliczał się do popularnej wtedy kategorii westernów osadzonych w realiach rewolucji meksykańskiej (najsłynniejszymi pozycji tego podgatunku są „Dzika banda” Sama Peckinpaha z 1969 roku oraz rok późniejsze "Companeros" Sergio Corbucciego ). „Garść dynamitu” nie odniosło tak kolosalnego sukcesu, jak poprzednie projekty Leone, ale umiarkowane powodzenie w żaden sposób nie tłumaczy tak długiej przerwy w reżyserskiej aktywności.
Perfekcjonista Leone wolał raczej rezygnować z realizacji jakiegoś projektu, niż iść na artystyczne kompromisy. Przez ponad dekadę do kin nie trafił żaden film podpisany jego nazwiskiem, nie licząc kilku włoskich westernów, przy których pełnił funkcję producenta. W tamtym okresie dostał propozycję wyreżyserowania filmowej adaptacji pewnej bijącej rekordy popularności książki o gangsterach. Odmówił, a „Ojca chrzestnego” zekranizował Francis Ford Coppola. Leone przyznał później, że odrzucenie tej opcji było wielkim błędem. Jego decyzja nie mogła być jednak inna, gdyż wtedy pracował już nad scenariuszem swojego filmu o gangsterach, który później miał być stawiany w jednym rzędzie z „Ojcem chrzestnym”.
Leone przeczytał niewydaną do dzisiaj w Polsce książkę Harry'ego Greya pt. "The Hoods" ("Opryszkowie") jeszcze w latach 60. Jest to na poły autobiograficzna opowieść o przyjaźni łączącej grupkę żydowskich bandytów w realiach Nowego Jorku lat 20. i 30. XX wieku. Tym, co urzekło Leone, były sugestywnie zarysowany, nostalgiczny klimat i złożoność historii przyjaciół z marginesu. Wydawać by się mogło, że taka kompleksowa, rozpisana na wielu bohaterów opowieść może być trudna do przetłumaczenia na język kina. Leone wpadł jednak na pomysł pomieszania planów czasowych, w jakich toczy się opowieść. Pracę nad scenariuszem trwały bardzo długo, powstawały kolejne wersje przygotowywane przez różnych autorów. Sergio Leone nigdy nie uważał się za mistrza pióra, myślał przede wszystkim obrazami, jego angielszczyzna również nie zaliczała się do perfekcyjnych, mimo to starał się trzymać piecze nad całością. Ostatecznie pod scenariuszem podpisało się aż sześciu współautorów.
Centralną postacią, podobnie jak w powieści, jest David „Noodles” Aaronson (Robert De Niro), którego śledzimy jako dziecko, dorosłego oraz starca. W najwcześniejszym planie czasowym obserwujemy młodych wyrzutków z jednego zakątka Nowego Jorku, którzy wspólnie dokonują pierwszych drobnych wykroczeń, jednak nie kariera przestępcza a łącząca uliczników przyjaźń jest najważniejsza dla tej opowieści. Gdy akcja skacze o kilkanaście lat do przodu w Stanach Zjednoczonych panuje prohibicja, czyli najlepszy okres dla zorganizowanej przestępczości. Nasi bohaterowie również starają się ugrać coś dla siebie na naiwnym i całkowicie oderwanym od rzeczywistości prawie zakazującym sprzedaży alkoholu. Na tym tle obserwujemy próbę odbudowania relacji z miłością z dzieciństwa (Elizabeth McGovern). Ostatecznie z powodu zdrady jednego z członków ferajny dochodzi do tragedii. W ostatnim segmencie obserwujemy starego, zmęczonego życiem Noodlesa, który powodowany tajemniczym listem po ponad 25 latach powraca do Nowego Jorku, aby
odkupić swoje winy.
Najlepsi z najlepszych
Wyzwaniem jeszcze większym niż cyzelowanie scenariusza okazało się zebranie budżetu. „Dawno temu w Ameryce” było niezwykle ambitnym projektem, który wymagał dużych nakładów pieniężnych, a nazwisko Leone nie było dla amerykańskich producentów synonimem sukcesu finansowego. Ostatecznie dopiero na początku lat osiemdziesiątych projekt zaczął nabierać realnych kształtów. Włoskiemu reżyserowi towarzyszyli jego wierni współpracownicy na czele z kompozytorem Ennio Morricone (pięć nominacji do z Oscara i skandalicznie zero, oprócz nagrody honorowej, statuetek na koncie) i autorem zdjęć Tonino Delli Colli (oprócz dzieł Leone pracował później m.in. przy filmach „Imię Róży” oraz „Życie jest piękne”).
Leone dużo uwagi poświęcił również kompletowaniu obsady - ważnych ról do obsadzenia było multum, a jedna pomyłka przy castingu mogła zniweczyć końcowy efekt. Na planie udało mu się zgromadzić doskonałych odtwórców. James Woods, Joe Pesci, William Forsythe, Elizabeth McGovern i Burt Young stworzyli doskonałe, zapadające w pamięć kreacje, które na długo zdefiniowały ich pozycje w Hollywood. Z młodych aktorów najbardziej wybijała się rzecz jasna Jennifer Connelly.
Największym wyzwaniem było jednak obsadzenie głównej roli. Początkowo Leone chciał, aby dorosłego oraz starego Noodlesa grało dwóch różnych aktorów. Przez pewien okres brał nawet pod uwagę kandydaturę Gerarda Depardieu, jednak istniało ryzyko, że ten niegdyś francuski a obecnie rosyjski aktor, nie będzie w stanie opanować języka angielskiego w takim stopniu, aby przekonująco wcielić się w rolę rodowitego brooklinczyka. Gdyby ten scenariusz jednak został zrealizowany, to w imię konsekwencji w starszego Noodlesa miał wcielić się inny francuski aktor, Jean Gabin.
Rozważano również kandydatury wielu innych tandemów, w jednym z wariantów miałby wystąpić jeden z ulubionych aktorów Leone, weteran klasycznego kina gangsterskiego, James Cagney („Biały żar”, „Aniołowie o brudnych twarzach”). Ostatecznie wybór padł na Roberta De Niro. Jego specjalnością były metamorfozy, do roli boksera Jake'a La Motty we „Wściekłym Byku” Martina Scorsese najpierw odbył trening tak katorżniczy, że zdaniem specjalistów niewiele zabrakło, aby na poważnie mógł walczyć z zawodowcami, a następnie przytył kilkadziesiąt kilogramów, aby sportretować swojego bohatera po zakończeniu kariery. Dlatego też dla De Niro wcielenie się w Noodlesa na dwóch różnych etapach życia nie stanowiło najmniejszego problemu. Jego dążenie do maksymalnego realizmu było powodem licznych sprzeczek z Leone, który miał w głowie wystylizowaną, nieco baśniowa wizję Nowego Jorku. Panowie doszli do jednak do artystycznego kompromisu: filmowy Noodles jest realistyczną postacią w środku filmowego snu.
Zdjęcia trwały dziesięć miesięcy, ostatni klaps padł w kwietniu 1983 roku. Wtedy jednak dopiero zaczęły się prawdziwe kłopoty. Okazało się, że nawet doskonały scenariusz, najlepsi aktorzy, ekipa złożona z samych fachowców oraz wizjoner na stołku reżyserskim mogą przegrać w starciu z brutalnymi prawami rynku.
Małe zbrodnie montażowe
Gdyby Leone chciał wykorzystać wszystko, co nakręcił, film musiałby trwać niemal dziesięć godzin. Twórca „Trylogii dolarowej” marzył, aby „Dawno temu w Ameryce” składało się z dwóch trzygodzinnych filmów. Producenci nie wyrazili na to jednak zgody. Reżyserowi ostatecznie udało się zamknąć opowieść w 4 godzinach i 29 minutach i tę wersję uważał za ostateczną oraz w pełni odzwierciedlającą jego wizję. Niestety, również ta wersja okazała się zbyt długa, aby mogła trafić do dystrybucji. Nieznoszący kompromisów reżyser musiał przystąpił do skracania swojego ukochanego filmu. Nie był to pierwszy taki przypadek w jego karierze. Już jego najwybitniejszy western „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” musiał zostać przycięty. Konstrukcja tamtego filmu była jednak znacznie mniej skomplikowana, a i zakres niezbędnych zmian mniejszy, Leone musiał dbać jedynie, aby cięcia nie zaburzyły rytmu opowieści. „Dawno temu w Ameryce” ostatecznie zostało okrojone o aż 31 minut. Reżyser z chirurgiczną precyzją skracał sceny,
aby nie zachwiać precyzyjnej struktury, a rozgrywająca się w trzech planach czasowych historia była zrozumiała dla widza.
Oczywiście automatycznie nie musiało to oznaczać szkody dla filmu. Dla przykładu: Martin Scorsese też kręci wiele godzin surowego materiału i dopiero później w toku wielomiesięcznego montażu, który uważa za najważniejszy etap procesu twórczego, konstruuje sam film (w przeciwieństwie do np. Clinta Eastwooda, który już na planie dokładnie wie, jak całość ma docelowo wyglądać i montaż czasami zamyka się w dwóch tygodniach). Jednak Leone został zmuszony do przycięcia filmu znacznie bardziej niż się spodziewał. Dodatkowo nie był tak zdyscyplinowanym i elastycznym twórcą, jak Scorsese, któremu zawsze udaje dostosować się do sytuacji i nigdy nie ma potrzeby wypuszczania potem wersji reżyserskiej.
Perfekcjonista Leone nie był zadowolony z przyciętej wersji „Dawno temu w Ameryce”, po pierwszych pokazach film zbierał jednak doskonałe recenzje. Wydawało się, że Włochowi udało się uciec spod topora. Wtedy jednak do gry włączyli się amerykańscy dystrybutorzy, którzy uważali, że nawet trwający 3 godziny 49 minut film jest wciąż zbyt długi, aby przynieść zysk, więc bez udziału reżysera skrócili całość do 2 godzin i 19 minut, czym zabili pierwotną wizję. Misterna narracja została zastąpiona linearną akcją, a brak wielu ważnych scen sprawił, że całość była i niezrozumiała i – co oczywiste – sprawiała wrażenie poszatkowanej. Amerykańska wersja okazała się całkowitą porażką: zarówno artystyczną jak i finansową. „Dawno temu w Ameryce” błyskawicznie zniknęło z ekranów. Do domowej dystrybucji film trafił już w formie „festiwalowej” i błyskawicznie zaczął zdobywać uznanie. Dziś zasłużenie uważany jest za jeden z najwybitniejszych filmów gangsterskich w dziejach kina i stawia się go w jednym szeregu z wzgardzonym
przez Leone „Ojcem chrzestnym”.
Oryginalna, autorska kopia filmu Leone zaginęła lub została zniszczona. W 2012 roku na festiwalu w Cannes została zaprezentowana kolejna, czwarta już, wersja „Dawno temu w Ameryce”, zawierająca część scen, które udało się odtworzyć z odnalezionych negatywów. W procesie restauracji zaangażowane były dzieci zmarłego w 1989 roku reżysera oraz wspominany wcześniej Martin Scorsese, będący wielkim miłośnikiem kina Sergio Leone. Fani dalej mają jednak nadzieję, że kiedyś dane będzie im obejrzeć pierwotną, odzwierciadlającą w najpełniejszy możliwy sposób wizję reżysera, wersję filmu.
Zwycięstwo przez nokaut
Film, którym dysponujemy teraz, jest rónież doskonały. „Dawno temu w Ameryce” to arcydzieło reżyserii. Wymieszanie planów czasowych i kunsztowna konstrukcja sprawiają, że całość, mimo swojej skali, jest łatwa w odbiorze. Trudno sobie wyobrazić, aby Leone mógł przedstawić tę historię jeszcze lepiej i płynniej. Fabuła sprawia wrażenie spójnej i przemyślanej, zawirowania związane z montażem są niewyczuwalne dla widza (chociaż zapewne, gdyby opowieść miała pierwotny rytm i oddech, całość jeszcze mocnej oddziaływała by na widza). Leone z precyzją opowiada o silnej więzi łączącej głównych bohaterów. „Dawno temu...” jest swoistą mroczną baśnią o przyjaźni i zdradzie, dla której cała gangsterska otoczka jest naprawdę jedynie dodatkiem. Stylistka, w jakiej utrzymany jest film, idealnie współgra z opowiadaną historią. Leone udało się po mistrzowsku połączyć też ogień z wodą: całość utrzymana jest w poetyce opiumowego snu, jednocześnie nie tracąc przy tym na brutalnym realizmie. Duże znaczenie mu tutaj oczywiście
talent Roberta De Niro, którego naturalistyczne aktorstwo pozwalało na przełamanie onirycznej konwencji.
Jednak najlepszym elementem jest wątek z udziałem młodych aktorów. Niezwykle rzadko się zdarza, aby w jakimś filmie sekwencje cofające się do szczenięcych lat bohaterów były tak dobre. Zwykle są tylko swojego rodzaju dodatkiem do dalszych losów bohaterów, a aktorzy wybierani są jedynie ze względu na podobieństwo do starszych gwiazd. W przypadku „Dawno temu w Ameryce” tylko drugi punkt jest prawdziwy. Młodzi odtwórcy nie tylko przypominali starszych kolegów, ale też wywiązali się ze swoich zadań pierwszorzędnie. Widać, że Leone nie potraktował tego segmentu po macoszemu. Wprost przeciwnie: momentami można dojść do wniosku, że to dalsze części stanowią jedynie dopełnienie całości. Może wydawać się to trudne do uwierzenia, ale w filmie najbardziej zapadającą w pamięć sceną jest ta, w której centralną postacią jest młodsze wcielenie De Niro. Mimo braku największej gwiazdy, konfrontacja pod Mostem Manhattańskim okazała się jedną z tych scen, które definiują, czym jest kino.
Jennifer Connelly swoim występem zdecydowanie przyćmiła Elizabeth McGovern wcielającą się dorosłą Deborah. Była zdecydowanie największym aktorskim odkryciem „Dawno temu w Ameryce”. Jednak pojedyncza dobra rola w znanym filmie nie stanowi automatycznie przepustki do kariery. Kino zna dziesiątki przypadków aktorów wiecznie kojarzonych z jedną postacią oraz młodocianych gwiazd, które nigdy nie przebiły się w dorosłym kinie. Dlatego też należy docenić, że Connelly nie zmarnowała swojej szansy. Ciężką pracą, talentem i serią dobrych decyzji wywalczyła sobie silną pozycję w Hollywood. Nie jest może gwiazdą pierwszej wielkości, ale regularnie występuje w dobrych filmach u uznanych reżyserów, Oscara dostała co prawda nieco na wyrost – jej kreacja w „Pięknym umyśle” to co najwyżej solidna, rzemieślnicza robota - ale ról w „Requiem dla snu” oraz „Domu Piasku i Mgły” może jej pozazdrościć chyba każda aktorka. Dodatkowo, co niemniej ważne, Connelly niezbyt często była obsadzana w kreacjach typowych ekranowych
piękności. Dlatego też w brutalnych realiach Hollywood, gdzie da się zauważyć deficyt ciekawych ról dla aktorek po czterdziestce, ma dużą przewagę nad konkurentkami, które przez całą karierę bazowały na swojej urodzie. Być może najlepszy występ dopiero przed nią.
Możliwe, że gdyby „Dawno temu w Ameryce” z miejsca podbiło serca miłośników X muzy, kariera Jennifer Connelly potoczyłaby się w zupełnie innym, niekoniecznie lepszym kierunku. Rozgłos i status gwiazdy uzyskane zbyt szybko stały się przekleństwem wielu młodych aktorów. Nie ma nigdy pewności, czy ktoś pójdzie drogą Natalie Portman, która udźwignęła ciężar popularności po premierze „Leona Zawodowca”, czy podzieli los Macaulaya Culkina, który przez „Kevina samego w domu” więcej stracił niż zyskał.