I tylko pomysłu żal...

Alan Moore jest uważany za najlepszego scenarzystę komiksowego na świecie, a jego "Liga niezwykłych dżentelmenów" cieszy się opinią jednej z najciekawszych i najoryginalniejszych serii ostatnich lat. Nic, więc dziwnego, że w dobie panującej obecnie mody na ekranizacje komiksów "Ligą" zainteresowali się producenci z Hollywood.
Niestety, wchodzący właśnie na nasze ekrany film jest jeszcze jednym dowodem na to, że nawet najlepszą historię można - za przeproszeniem - spieprzyć.

04.12.2006 18:07

Akcja filmu dzieje się na przełomie wieków w roku 1899. Rozwój przemysłu i nauki jest niesamowity, a nowe wynalazki powstają, jak grzyby po deszczu.
Jednak nie wszyscy chcą wykorzystać zdobycze postępu dla dobra ludzkości. Tajemniczy Fantom porywa najwybitniejszych naukowców całego świata i zmusza ich do pracy nad nowymi rodzajami broni. Jego działanie grozi wybuchem pierwszej w historii wojny światowej.
Aby powstrzymać szaleńca powołana zostaje do życia tytułowa Liga Niezwykłych Dżentelmenów - oddział specjalny, w skład, którego wchodzą bohaterowie popularnych powieści z XIX i XX w: kapitan Nemo, Tomek Sawyer, Mina Harker, Dorian Gray, Allan Quatermain, doktor Jekyll (w raz z nim oczywiście także pan Hyde) oraz Niewidzialny Człowiek - Rodney Skinner.

Dzieło Alana Moore'a i Kevina O'Neilla (rysunki) podbiło moje serce nie tylko dlatego, że opowiadało o bohaterach, których przygodami fascynowałem się w dzieciństwie, ale również dlatego, że w niezwykle inteligentny sposób wykorzystywało możliwości płynące z takiego pomysłu. Świat przedstawiony w komiksie zaludniony jest książkowymi bohaterami i wypełniony miejscami, które znamy z literatury. Uważny czytelnik dostrzeże tam nawiązania nie tylko do twórczości Juliusza Verne'a, czy Edgara Allana Poe, ale również mniej znanych autorów takich jak Sax Rohmer, czy Joyce Emmerson Preston. Im ktoś przeczytał więcej książek tym większa frajdę miał z lektury 'Ligi'.
Niestety, te wszystkie smaczki i zabawy konwencjami zaginęły w ekranizacji, która jest jedną z wielu produkcji w stylu zabili go i uciekł z mnóstwem wybuchów, strzelanin, kopanin, płomieni i huku. Zamiast bawić - męczy.
Szczególnie zirytował mnie scenariusz, który sprawia wrażenie, jakby był pisany z myślą o ludziach, co najmniej ograniczonych. Każdy z bohaterów, który uznany został przez autorów skryptu za 'mniej znanego' ma swoje wejście, w którym dokładnie opisuje, kim jest i jakie są jego specjalne właściwości. Jeżeli zatem jest wśród was ktoś, kto nie wie, kim jest Dorian Gray, Mina Harker, czy Allan Quatermain opisywany film odpowie na wszystkie Wasze pytania (niestety pominięto nazwiska twórców owych bohaterów).
Zdaję sobie sprawę, że w Hollywood produkuje się filmy masowe, adresowane do szerokiego grona widzów, ale wydaje mi się, że członkowie Ligi to osoby powszechnie znane, bohaterowie książek zaliczanych są do klasyki światowej literatury i nie ma potrzeby tak dokładnego ich opisywania.
Co więcej z filmu zniknął Griffin Hawley, czyli jeden z komiksowych członków Ligi - postać wymyślona przez H. G. Wellsa, bohater opowiadania Niewidzialny człowiek. W filmie został on zastąpiony przez niejakiego Rodneya Skinnera, którego korzeni literackich nie udało się mi odnaleźć.
Nie czepiałbym się tych zmian, gdyby przełożyły się one na dobry film. W końcu komiks i kino to dwa różne media i bardzo często ekranizacja nie jest możliwa bez przeróbek w stosunku do oryginału. Jednak w przypadku Ligi niezwykłych dżentelmenów swoboda scenarzystów nie zaowocowała filmem, który od biedy można by nazwać choć poprawnym.

Obraz Norringtona obfituje w efekty specjalne, ale również i na tym polu Liga ponosi klęskę. Celem specjalistów od efektów jest stworzenie ujęć wiarygodnych, w których komputerowe animacje będą wyglądały na tyle prawdziwie, żeby widz ich po prostu nie zauważył. Twórcy Ligi uznali jednak, że ten rodzaj pracy im nie odpowiada i wszelkie animacje przygotowali tak, że od razu widać ich sztuczność i nienaturalność.

Równie żałośnie wyglądają sceny akcji, które Norrington zrealizował w taki sposób, że patrząc na nie można dostać oczopląsu. Kamera co chwila zmienia punkt widzenia. Przeskakuje po lokacjach i bohaterach wprowadzając totalny chaos, który sprawia, że musimy walczyć, że sobą, aby choć na chwilę nie zamknąć oczu i dać odpocząć wycieńczonym źrenicom.

Sytuacji nie ratują również aktorzy. Sean Connery, mimo całego szacunku, jaki do niego żywię, sprawia wrażenie, jakby zdjęcia do filmu chciał mieć jak najszybciej za sobą. Quatermain w jego wykonaniu jest zupełnie pozbawiony charyzmy i charakteru, którymi poszczycić się mógł literacki pierwowzór. Nie lepiej radzą sobie również pozostali członkowie Ligi.
W sumie jedynym aktorem, któremu udało się przekonać mnie do swojej roli był Stuart Townsend, który wcielił się w postać dandysowatego Doriana Graya.

Mógłbym się jeszcze długo znęcać na Ligą, nad pozbawionymi logiki scenami, scenariuszowymi potknięciami i reżyserskimi wpadkami. Ale po co? Po przeczytaniu powyższego tekstu wiecie już, że film wzbudził jedynie moją niechęć i według mnie należy trzymać się od niego jak najdalej. Jeżeli ktoś ma ochotę na spotkanie z 'Ligą' gorąco zachęcam do lektury komiksu (pierwszy album już ukazał się w Polsce), który od filmu różni się m.in. tym, iż nie jest adresowany do idiotów.

PS. Zwróćcie uwagę na plakat widzący na ścianie jednego z budynków, przy których po raz pierwszy pojawia się na ekranie Nautilus. Widnieją na nim nazwiska autorów komiksowej 'Ligi'. :)

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)