IDFA 2014: Największy na świecie festiwal filmów dokumentalnych [PODSUMOWANIE]

Późnym listopadem atrakcyjność oferty turystycznej Amsterdamu nieznacznie się obniża. Zabłąkani turyści z nadzieją wbijają rozmiękczone skrętem spojrzenia w szyby coffeeshopów, czekając na suchy interwał w nieprzerwanym strumieniu deszczu. Rowery w tych warunkach zwiastują nie swobodę, a przewlekłe przeziębienia. W muzeach wciąż wiszą Rembrandty, ale zimne galeryjne światło nie wspomaga suszenia wciągniętych na plecy swetrów. Poza atrakcyjnymi cenami połączeń lotniczych, jest jednak jeden czynnik, który sprawia, że nie ma lepszej pory na wizytę w Amsterdamie niż ta późnojesienna słota. Tym czynnikiem jest IDFA – International Documentary Film Festival Amsterdam – największy na świecie festiwal filmów dokumentalnych.

Paradoksalnie słowa „atrakcja” i „festiwal filmowy” niełatwo zgrupować w jednym zdaniu. Powodem nie jest względna atrakcyjność większości dużych imprez filmowych, ale ich elitarna nieprzystępność. Całkowita – jak w Cannes czy Wenecji, gdzie postronny widz zamiast na skrawek ekranu, poluje najwyżej na rąbek czerwonego dywanu, i to za pomocą lornetki, lub częściowa jak w Berlinie, gdzie festiwalowa doba rozpoczyna się o 5 rano w kolejce po bilety. IDFA, podobnie jak prezentowane w jej ramach dokumenty, ma radykalnie odmienny charakter – jest egalitarna, otwarta dla publiczności, przystępna cenowo i zróżnicowana w stopniu zapewniającym różnorodność, lecz nierozmywającym charakteru. Rezygnując z jakichkolwiek przejawów życia towarzyskiego, dziesiątek spotkań autorskich, wykładów, wystaw, koncertów i imprez towarzyszących, zdeterminowany widz jest tutaj w stanie przyswoić ponad 60 tytułów, których rozpiętość tematyczna sięga od futbolu i hokeja, przez konflikt ukraiński, kwestię prywatności w sieci,
przeludnienia i afrykańskiego szamanizmu, aż po przyszłość trup cyrkowych i drukarek 3d.

IDFA 2014: Największy na świecie festiwal filmów dokumentalnych [PODSUMOWANIE]
Źródło zdjęć: © ons.pl

04.12.2014 11:44

Śledząc to, co dzieje się w 21 salach w trakcie 12 listopadowych dni, łatwo odnieść mylne wrażenie, że produkcja dokumentów jest priorytetem światowych studiów i telewizji. Przez niemal dwa tygodnie, miejsce lakonicznych informacji ze świata zajmują realizowane miesiącami dogłębne analizy przypadków.

Jak zostać największą?

  • Ze względu na poręczny skrót, będący w ciągłej cyrkulacji, IDFA w rozmowach Polaków na stałe obdarzona została rodzajem żeńskim.

Na początek najlepiej zadbać o największą liczbę filmów lub ich najdłuższy sumaryczny metraż (w przypadku, gdyby jakiś festiwal filmów krótkometrażowych też zgłaszał akces do tego miana). Umieszczenie w programie ponad 300 dokumentów, wymaga jednak przyjęcia przemyślanych kryteriów selekcji. Każdy z tytułów, powtarzany jest 4-5 razy, co owocuje dość znaczącą liczbą seansów, które musi zapełnić publiczność. Kluczem jest tutaj balans pomiędzy formalną kreatywnością, klarownością i aktualnością tematyki. Nawet eksperymentalne formy dokumentalne rozwijane w ramach DocLabu, kierują się kryterium komunikatwyności. Promuje się tutaj estetyczne odjazdy, interaktywne wycieczki i wieloznaczne, otwarte na intepretacje cięcia, ale jedynie tak długo jak forma służy podjętemu tematowi. Po doświadczeniu IDFA, gdzie mieszkańcy miasta szczelnie wypełniają kina, żywo spierają się o każdy tytuł, biorą czynny udział w spotkaniach z twórcami i bez zająknięcia chłoną 2,5 godzinny film o żołnierzach dotkniętych zespołem stresu
pourazowego, trudno nie zadać sobie pytania o powód tak ograniczonej cyrkulacji dokumentu w czołowych polskich mediach. Jakakolwiek byłaby nań odpowiedź – po festiwalu w Amsterdamie trudno wyobrazić sobie, iż miałby nią być brak ciekawości.

Jednostka, medium, instytucja

W całym tym gąszczu trudno wyłowić jeden dominujący wątek tematyczny. Przy odrobinie samozaparcia wyjątkowo sprofilowany widz mógł oglądać same filmy sportowe, wyłącznie filmy o sztuce, te poświęcone mikro i makro polityce lub nowym mediom. Ze względu na kryterium aktualności i pilności tematów zazwyczaj daje się jednak wysupłać jakiś wspólny wątek – przewodni lęk, którym podszyte są nasze opowieści o świecie w danym sezonie. W bieżącym roku tym naczelnym motywem była zapośredniczona przez media relacja jednostek i instytucji. Niezależnie od tego, czy film dotyczył rosyjskiej opozycji politycznej, starającej się wyprzedzić Putina w walce o media społecznościowe („The Term”, reż. Aleksei Pivarov, Alexander Rastorguev, Pavel Kostomarov), kulisów przecieku dokonanego przez Edwarda Snowdena („Citizenfour”, reż. Laura Poitras), prezydentury najskromniejszej głowy państwa („Pepe Mujica – Lessons from the Flowerbed”, reż. Heidi Specogna), zawartości austriackich piwnic („In the basement”, reż. Ulrich
Seidl), czy społeczno-politycznego niebytu grupy wrocławskich Romów („Królowa ciszy”, reż. Agnieszka Zwiefka), temat formy przekazu i wybranego dla tego celu medium zawsze stawał się składnikiem opowieści. Tegoroczne dokumenty w znacznej większości dowodziły, że dyskusja o przezroczystości medium filmowego – zdolnego niepostrzeżenie rejestrować prawdziwy obraz rzeczywistości – jest już dawno za nami, zaś ludzie w równym stopniu co interpretacji zdarzeń domagają się analizy przekazów medialnych o tych zdarzeniach.

Tym tematem najdosłowniej zajmowały się filmy z bloku „o mediach i ludziach”, z głośnym *"Citizenfour" Laury Poitras* na czele. Film Poitras nie tylko tematycznie, ale wręcz bezpośrednio, dotyka opisywanego fenomenu, bowiem jego pojedyncze sekwencje zna każdy, kto w okresie od maja 2013 do dziś choć pobieżnie śledził programy informacyjne. Amerykańska dokumentalistka jest bowiem autorką materiału filmowego, w którym Edward Snowden wyjawia motywacje stojące za jego decyzją o ujawnieniu kulisów działalności FSA – amerykańskiej organizacji rządowej szpiegującej obywateli. W filmie Laury, poza tymi kilkoma minutami, które obiegły świat, obserwujemy cały cykl wydarzeń poprzedzających publikację oraz następujących w jej skutku. Tym samym film staje się naturalną konsekwencją strategii ustalonej przez reżyserkę i Snowdena, którzy obawiając się kontrofensywy rządowej przekształcającej kompromitującą aferę w opowieść o szpiegu obcego wywiadu,
postanowili ujawniać informacje stopniowo. W momencie, w którym media pogrzebały temat permanentnej inwigilacji obywateli pod gruzowiskiem oskarżeń pod adresem młodego aktywisty, Poitras publikuje film, który przedstawia jego ludzką twarz. Twarz kogoś o nieprzeciętnych umiejętnościach, jednak przepełnionego przeciętnym lękiem związanym z przekreśleniem całego dotychczasowego życia w imię elementarnej uczciwości. Ścigany z miliona przeróżnych artykułów Snowden mógł dziś siedzieć na Hawajach, jedną ręką zgarniając sowitą wypłatę, drugą zaś przełączając pomiędzy dronem wiszącym nad moim i twoim domem, co w optyce filmu Poitras pozwala go nazwać Janem Palachem epoki monitoringu. Pozostaje tylko wierzyć, że nad jego poświęceniem ludzie nie przejdą do porządku dziennego tak szybko jak nad ofiarą młodego Czechosłowaka.

W podobnym kluczu utrzymany jest „Killswitch” – szalony montażowy manifest wolności w sieci. Twórcy swobodnie mieszają tu postaci Snowdena, Aarona Swartza, protesty wobec ACTA, cenzurę w The Sims online, wolne licencje, Martina Luthera Kina i wypowiedzi Lawrence’a Lessiga, broniąc internetu jako potencjalnie najbardziej demokratycznej platformy komunikacji, znajdującej się pod cichym obstrzałem amerykańskiej administracji państwowej. Film, który kończy zaczerpnięta z „Dyktatora” Charliego Chaplina płomienna przemowa przeciw tyranii i ograniczaniu wolności, sam jest retorycznym popisem, angażującym narzędzia propagandy w ważnym społecznie celu. Podobnie jak starszy o kilka lat „RIP!: A Remix Manifesto”, również „Killswitch” najprawdopodobniej trafi za darmo do sieci po zakończeniu festiwalowego żywota.

Duże nazwiska, duże oczekiwania

Jak na potentata w dokumentalnym światku przystało, IDFA odwiedziły w tym roku również tuzy światowej kinematografii. Jury konkursu głównego przewodniczył Joshua Oppenheimer, który zaprezentował tu drugą część swojego dyptyku o Indonezji – „The look of silence”. Film stanowi zwierciadlane odbicie nominowanego do Oskara „The Act of Killing”. Podczas gdy tam reżyser oddawał głos oprawcom, którzy w serii rekonstrukcji ożywiali zagłuszone wspomnienia bestialskich mordów, tutaj wsłuchuje się w zmowę milczenia – ciszę oplatającą brata ofiary uparcie odsłaniającego zdarzenia z przeszłości. „The look of silence”, oparte na serii konfrontacji krewnego ofiary z zabójcami i ich krewnymi, nie ma w sobie graficznego nadmiaru poprzedniego filmu, w swojej powściągliwości jest jednak równie, lub nawet bardziej, szokujące.

Amsterdam przyciągnął również innego cenionego w Polsce twórcę – Ulricha Seidla, który po zakończeniu swojej fabularnej trylogii postanowił powrócić do dokumentu. Biorąc pod uwagę dotychczasową twórczość reżysera, którego najczęściej zajmowały wypierane osobliwości ludzkiej natury – takie jak obsesyjna miłość do zwierząt, lunaparków, religii, czy biustów - tytuł -„W piwnicy” brzmi niezwykle autotematycznie – niemal jak przedwczesne podsumowanie. I rzeczywiście, wykorzystując element, jaki w wyniku historii Nataschy Kampusch i Josepha Fritzla powszechnie stanowi dziś alegorię wypartych perwersji i traum Austriaków, Seidl dokonuje przeglądu spraw, które nie znajdując akceptacji w społeczeństwie trafiają do naszych piwnic. Sukcesem filmu jest zwrócenie uwagi na niejednoznaczne konsekwencje takiego zabiegu – prowadzące do kumulacji i erupcji wypieranych treści. Lekkim rozczarowaniem – powtarzalność chwytów, którymi Seidl znów stara się nas zaszokować.

Szkoła polska

Na koniec warto zaznaczyć, że i w tym roku na IDFA nie zabrakło polskiego dokumentu. Nasze kino cenione jest tutaj za społeczną wrażliwość, jednak nie przypominam sobie przypadku, aby aż dwa polskie filmy znalazły się w konkursie głównym festiwalu. W gronie 15 tytułów nominowanych do głównej nagrody znalazła się„Królowa ciszy” Agnieszki Zwiefki i „Something Better to Come” Hanny Polak. Na ten drugi tytuł, zrealizowany przez mającą na koncie oscarową nominację reżyserkę, bywalcy festiwalów dokumentalnych czekali od ponad czterech lat. Szczęśliwcy, którzy w ramach „Docs to Go” na Krakowskim Festiwalu Filmowym, mogli już jakiś czas temu podziwiać ujęcia z filmu Hanny Polak, wiedzieli, że reżyserka domyka projekt, który skalą dedykacji przerasta wszystko, co widział w ostatnich latach polski dokument, nawiązując do dokonań Heleny Trestikovej. Nazwisko czeskiej mistrzyni, której znakiem rozpoznawczym są portrety bohaterów realizowane na przestrzeni kilkunastu lat, pojawia się tutaj nieprzypadkowo,
gdyż w „Something better to Come” mamy okazję prześledzić 14 lat z życia Yuli – młodocianej mieszkanki jednego z moskiewskich wysypisk śmieci. Wrażliwość na losy bohaterki oraz rzadkie przebłyski piękna, które nie gości zbyt często wśród stert śmieci, przebija z każdej minuty tego dokumentalnego lewiatana. W relacji twórczyni i bohaterki, której długość jest tak nietypowa dla podobnych projektów, daje się wyczuć wzajemne zaufanie, przekładające się z kolei na zaufanie widza wobec filmu. Te elementy musiały zrobić wrażenie również na jury pod przewodnictwem Oppenheimera, gdyż film Hanny Polak wyróżniony został nagrodą specjalną jury (II nagroda w konkursie głównym). Nagroda cieszy tym bardziej, że „Something Better to Come” nie jest pozbawione wad. Ślady boju, który reżyserka musiała toczyć z realizowanym na przestrzeni tak długiego czasu materiałem, wciąż widać w ostatecznej wersji filmu. Ciągle odbiega on od przejmującej historii bohaterki, w stronę mało przekonywujących elips zawierających
elementy społeczno-politycznego komentarza i grupowego portretu mieszkańców wysypiska.

fot. kadr z filmu "Something Better to Come"

Nominacji do nagrody nie otrzymała z kolei „Królowa Ciszy”, jednak posługujący się elementami bollywoodzkiego musicalu film Agnieszki Zwiefki był jednym z ważniejszych kuluarowych wydarzeń. Historia Denisy – głuchej romskiej dziewczynki z wrocławskiego koczowiska długo utrzymywała się w samej czołówce rankingu publiczności oraz w pierwszej trójce najchętniej oglądanych tytułów w ramach branżowych targów.

Zrealizowany w piętrowej niemiecko-polskiej koprodukcji, z udziałem kilku europejskich nadawców telewizyjnych, film bardzo oszczędnie korzysta ze słów, konstruując opowieść o romskiej kulturze i jej społecznym wykluczeniu z dźwięków, gestów, grymasów i choreograficznych popisów. Reżyserce udaje się utrzymać balans pomiędzy historią baśniowych ucieczek bohaterki, a opisem realiów życia całej społeczności. Brawura inscenizowanych w „Królowej ciszy” scen tańca jest czymś, czego polski dokument niesłusznie się boi. Świadomie akcentując reguły medium, w którym wypowiada się autorka i które jako swój sposób ekspresji (Bollywood) wybrała bohaterka, „Królowa Ciszy” odkrywa przed widzem swoją osnowę z trzech nici – historii Denisy, obrazu jej otoczenia i przebijającej z filmu fascynacji reżyserki, która poświęciła projektowi trzy lata życia.

Stanisław Liguziński, Amsterdam

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (2)