Indiana Jones i artefakt przeznaczenia - recenzja Blu-ray od Galapagos
Obawy części z nas były pewnie duże, ale koniec końców James Mangold stanął na wysokości zadania. "Indiana Jones i artefakt przeznaczenia" to godne pożegnanie kultowego bohatera. Niepozbawione wad, acz zapewniające masę frajdy. Film właśnie ukazał się na Blu-rayu.
Czemu obawy? Harrison Ford przecież nie młodnieje, a "Królestwo Kryształowej Czaszki" pokazało, że nawet komuś takiemu jak Steven Spielberg może powinąć się noga. Na szczęście najnowsza i zarazem ostatnia odsłona przygód Indiany Jonesa w reżyserii Jamesa Mangolda nie okazała się katastrofą.
Przeciwnie. To sprawnie nakręcony blockbuster, ostentacyjnie żerujący na nostalgii, który sprawi, że niejednemu fanowi serii szybciej zabije serce. "Indiana Jones i artefakt przeznaczenia" niczym modne w ostatnich latach requele brawurowo reinterpretuje ikoniczne momenty, przypominając, za co pokochaliśmy tamte filmy. Jednocześnie po raz ostatni wprowadzając na scenę ulubionych bohaterów, abyśmy mogli się z nimi godnie pożegnać.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Co po "Barbie"? W kinach nie będzie nudy
Przy czym Mangold nie robi nic na pół gwizdka, każdą sceną pokazując, że dysponuje podobną wrażliwością, co Spielberg. Mimo że scenariusz nie oferuje absolutnie nic oryginalnego, choć chyba nikt nie miał specjalnych złudzeń, że będzie inaczej.
- "Indiana Jones i artefakt przeznaczenia" trwa ponad 150 min i niestety trochę to czuć w ostatnich fragmentach filmu. Scenarzyści nie wyciągnęli też wniosków z poprzedniej części i wymyślili sobie idiotycznie przesadzoną kulminację. W założeniu miało wyjść efektownie, ale widzimy jak na dłoni, że ktoś nam chciał bezczelnie wcisnąć wierutną bzdurę - pisze Kamil Dachnij.
Jednocześnie dziennikarz Wirtualnej Polski chwali w swojej recenzji zarówno CGI (cyfrowy de-aging Forda wygląda tu znakomicie), jak i aktorstwo (szczególnie kreacje Madsa Mikkelsena i Phoebe Waller-Bridge), zwracając też uwagę na zdjęcia Phedona Papamichaela. Cały tekst przeczytacie TUTAJ.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
Mimo całkiem niezłych recenzji "Indiana Jones i artefakt przeznaczenia" nie odniósł sukcesu w kinach (w przypadku "Królestwa Kryształowej Czaszki" było odwrotnie) i okazał się jedną z największych porażek kasowych w historii Disneya. Teraz film Mangolda próbuje odrobić straty na rynku kina domowego - można oglądać go w streamingu i na Blu-rayu.
Jeśli zdecydujecie się na wariant fizyczny, to na płycie oprócz filmu czeka na was znakomita rzecz: bez mała godzinny making-of.
Jak wiemy, z takimi materiałami bywa różnie. Na szczęście w tym przypadku dostajemy rzecz, która powinna znajdować się w Severs, jako wzorzec idealnej produkcji zza kulis. Kompetentnej, całościowo podchodzącej do kręcenia filmu i jednocześnie świetnie podanej.
W dokumencie znalazły się szczegóły dotyczące w zasadzie każdego etapu powstawania "Artefaktu przeznaczenia", tona wywiadów, ujęć zza kulis, ciekawostek i anegdotek dotyczących m.in. castingu, etapu pisania scenariusza czy kręcenia kluczowych scen (m.in. pościg zaułkami Tangeru). Ogląda się to wszystko z niesłabnącym zainteresowaniem, a niekiedy i autentycznym wzruszeniem, bo dużo miejsca poświęcono tu na odwołania do dziedzictwa cyklu i wspomnienia twórców związane z kręceniem poprzednich części.
Wprawdzie dokument podzielono na pięć części, ale chyba najlepiej skorzystać z opcji obejrzenia go jako całości. Na dysku znajdziecie też film w wersji z muzyką Johna Williamsa (tzw. score-only).
Obraz: 2:39.1 (panoramiczny),1080p HD dźwięk: DTS Master Audio 7.1 (angielski), Dolby Digital 5.1 (polski dubbing), napisy: polskie (film i dodatki)
Grzegorz Kłos, Wirtualna Polska