"Indiana Jones i artefakt przeznaczenia". To naprawdę koniec. Pożegnał się tym filmem z widzami
"Indiana Jones i artefakt przeznaczenia" to pożegnanie Harrisona Forda ze swoją najbardziej rozpoznawalną rolą. Choć pierwsze reakcje wobec filmu są w większości krytyczne, to jednak najnowsze przygody słynnego archeologa to miks kina akcji i nostalgii, który bez wątpienia wypada lepiej niż w poprzedniej części kultowej serii.
21.06.2023 | aktual.: 21.06.2023 15:20
Gdy w ubiegłym roku Harrison Ford pojawił się na imprezie D23 Expo, gwiazdor nie krył wzruszenia na scenie. Do publiki zwracał się łamiącym głosem. Wyglądało to tak, jakby żegnał się z kinem. Podobne sceny można było zaobserwować podczas tegorocznej edycji festiwalu w Cannes. I choć wiemy, że 80-letni dziś aktor nie zakończył jeszcze kariery filmowej, to na pewno pożegnał się z postacią, z którą jest najbardziej utożsamiany. Nic dziwnego, bo Indiana Jones w wykonaniu Forda to jedna z tych kultowych postaci, które wyryły się w naszej świadomości.
Mało jest zapewne osób, które nie kojarzą charakterystycznego wyposażenia (skórzana kurtka, fedora, bicz) oraz osobowości napędzanej przez sarkastyczne poczucie humoru i głęboką wiedzę na temat starożytnych cywilizacji czy języków. To bohater nieustraszony, ale też ujmująco ludzki, bo wszyscy pamiętają, że panicznie boi się węży.
Zobacz zwiastun filmu "Indiana Jones i artefakt przeznaczenia"
Od 1981 r. do teraz doczekaliśmy się pięciu kinowych filmów z przygodami uroczego archeologa. O ile trzy pierwsze części ukazały się w tej samej dekadzie, czyli w latach 80., to przerwy między kolejnymi były już dużo dłuższe. Powszechne są dziś głosy, że czwarta odsłona serii, czyli "Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki" z 2008 r., jest niewypałem. Tak, to jest ten film, w którym nasz bohater przeżył wybuch bomby atomowej, dzięki ukryciu się w lodówce. Choć seria z Indianą nigdy nie należała do realistycznych, to stężenie absurdu w tamtym filmie przekroczyło dopuszczalny poziom.
Po 15 latach od tamtej części 30 czerwca do kin wchodzi "Indiana Jones i artefakt przeznaczenia". Jest to pierwszy film w serii, którego nie wyreżyserował Steven Spielberg. Tym razem to zadanie wykonał James Mangold, mający na koncie jeden z najlepszych filmów superbohaterskich w historii, czyli "Logana: Wolverine". Już prolog udowadnia, że Mangold zna się na swoim fachu, więc producenci postawili na odpowiedniego konia.
Akcja z początku filmu dzieje się w czasie II wojny światowej. Widzimy odmłodzonego cyfrowo Forda, który biega na dachu pędzącego niemieckiego pociągu i tłucze nazistów, by przejąć starożytny mechaniczny przyrząd. To wszystko wygląda zacnie - ma się wrażenie, że oglądamy bezpośrednią kontynuację "Poszukiwaczy zaginionej Arki", w której Ford w ogóle się nie postarzał. Tym samym "Indiana Jones i artefakt przeznaczenia" przez pierwsze pół godziny przypomina filmowy wehikuł czasu.
Zobacz także
To chyba pierwszy raz, gdy technologia de-aging zaprezentowała się sensownie na wielkim ekranie. Na pewno mi przez chwilę wymazała z pamięci wspomnienia o "Irlandczyku" Scorsesego, gdzie "młodsze" wersje Ala Pacino i Roberta De Niro wyglądały komicznie.
Rzecz jasna nowe przygody Jonesa nie skupiają się na młodym wcieleniu bohatera. Po ekscytującym wstępie widz przenosi się do 1969 r. Nasz bohater jest już bliski przejścia na emeryturę. Zmęczony i rozczarowany życiem (dowiadujemy się, że spotkała go osobista tragedia i żona chce się z nim rozwieść) uczy archeologii zaspanych studentów Hunter College. Jednak w jego życiu nagle pojawia się chrześniaczka Helena Shaw (Phoebe Waller-Bridge), żądna przygód córka dawnego kolegi Indiany.
Kobieta chce wciągnąć go w poszukiwania drugiej części Antykithiry, urządzenia zbudowanego przez greckiego filozofa Archimedesa, mającego możliwość przewidywania pęknięć w strukturze czasu. Oczywiście ten mechanizm pragnie zdobyć także złoczyńca. W tej części jest nim Jürgen Voller (Mads Mikkelsen), były nazista, a teraz ceniony naukowiec w amerykańskim programie kosmicznym. Voller chce użyć Antykithiry, by ziścić swój złowieszczy plan.
Mangold nie traci czasu na rozwlekłe układanie pionków na polu gry. Fabuła pędzi do przodu, bohaterzy przenoszą się z USA do Maroka, a potem na Sycylię. W pewnym sensie to globtroterstwo przypomina wojaże Jamesa Bonda. Uspokajam jednak - "Indiana Jones i artefakt przeznaczenia" nie ma nic wspólnego z przygodami agenta 007. Jest niczym więcej jak remiksem poprzednich części, co sprawia, że bezwstydnie gra w wielu miejscach na nostalgicznej nucie.
Nawiązań do kultowych scen z przeszłości jest sporo. Przynajmniej dwie sekwencje są chociażby odtworzeniem słynnych akcji z grobowca z pierwszego filmu o Indianie Jonesie. Tym razem zamiast węży, w jednej mamy mureny, a w drugiej skolopendry olbrzymie. Powracają doskonale znane fanom postacie jak Sallah. A nowi bohaterowie jak Teddy to wypisz wymaluj Short Round z "Indiany Jonesa i Świątyni Zagłady".
Nie ma co ukrywać, że scenariusz obowiązkowo wypełniony po brzegi różnymi zagadkami, które bohaterowie muszą rozwiązać, by akcja przeszła do kolejnego etapu, nie jest szczególnie odkrywczy. Widzieliśmy to już wszystko wiele razy i w lepszym, mniej mechanicznym wydaniu. Z tego powodu rozumiem krytyczne reakcje na ten film. Ale oczywistym było, że nie dostaniemy nic oryginalnego. Ten pociąg odjechał już dawno temu. Mimo wszystko "Indiana Jones i artefakt przeznaczenia" przez większość czasu oferuje nieźle zrealizowaną zabawę. Nie przeszkadza nawet aż taka nawałnica CGI.
Bo jak tu nie czuć frajdy z niesamowitego i szalonego pościgu, jaki ma miejsce w Tangerze? Patrzenie, jak Jones zasuwa tuk-tukiem, omijając całą masę zagrożeń po drodze, potrafi wywołać uśmiech na twarzy. A co powiedzieć o tym, że bohater w pewnym momencie wparowuje na koniu do metra, by uciec bandziorom? Jest to niedorzeczne, ale też idealnie wpisuje się w zaproponowaną w tej serii konwencję.
Owszem, Mangold nie jest tak biegły i pomysłowy w inscenizacji jak Spielberg. Ale sposób, w jaki filmuje akcję (kamera jest bliżej bohaterów) nierzadko daje efekt uczestniczenia w niej z bliskiej odległości.
O roli Forda można powiedzieć tyle, że gra tak jak powinien. W kilku scenach ładnie wyciągnął skonfliktowane emocje swojej postaci, choć pod koniec ma się wrażenie, że reżyser i scenarzyści przesadzili z ilością łzawych momentów. Nie trzeba wymuszać na widzu tego typu emocji. Każdy, kto ogląda ten film, wie doskonale, że widzi Forda w tej roli po raz ostatni. Oczywiście nie można również zapominać, że w trakcie seansu musimy wykonać pewną pracę. Konieczne jest bowiem zawieszenie naszej niewiary, by przejść do porządku dziennego nad faktem, że 80-latek jest tak sprawny i wytrzymały.
Reszta obsady nie odstaje od Forda. Mikkelsen jest jak zwykle bez zarzutu, ale jemu granie antagonistów przychodzi z dziecinną łatwością. Podobać się może też Phoebe Waller-Bridge, która sporadycznie gra pierwsze skrzypce, co sprowadza Jonesa do roli jej pomocnika. Ta ciekawa zamiana miejsc wytwarza kilka zabawnych sytuacji.
"Indiana Jones i artefakt przeznaczenia" trwa ponad 150 minut i niestety trochę to czuć w ostatnich fragmentach filmu. Scenarzyści nie wyciągnęli też wniosków z poprzedniej części i wymyślili sobie idiotycznie przesadzoną kulminację. W założeniu miało wyjść efektownie, ale widzimy jak na dłoni, że ktoś nam chciał bezczelnie wcisnąć wierutną bzdurę.
Warto przypomnieć na koniec, że druga i trzecia część serii w trakcie premiery też nie były zbyt dobrze oceniane. Wybitny amerykański krytyk J. Hoberman określił "Indianę Jonesa i Świątynię Zagłady" jako "świątynię głupoty", podkreślając, że nawet jak na hollywoodzkie standardy film jest wyjątkowo rasistowski i seksistowski. Dopiero, gdy upłynął dłuższy czas, pojawiło się większe uznanie dla tych produkcji. Coś czuję, że w przypadku "Indiany Jonesa i artefaktu przeznaczenia" może być podobnie. Pożegnanie Forda z serią nie jest może idealne, ale historia kina zna wiele mniej godnych ostatnich przejażdżek.
Kamil Dachnij, dziennikarz Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" masakrujemy szokującego i rozseksualizowanego "Idola" od HBO, znęcamy się nad Arnoldem Schwarzeneggerem i jego Netfliksowym "FUBAR-em" i, dla równowagi, polecamy najlepsze seriale wszech czasów. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.