Inteligent pracujący
WOJCIECHA MANNA jedni znają z "MdM-u", inni z "Szansy na sukces", jeszcze inni z radia (w tej chwili znów prowadzi audycję w "Trójce"), a najwięcej osób zna go z tych wszystkich wcieleń na raz.
Jan Skaradziński: Chciałbym zacząć od próby ustalenia, z kim rozmawiam - z prezenterem, satyrykiem, showmanem, dziennikarzem? Innymi słowy - kim pan się czuje zawodowo?
Wojciech Mann: Kiedyś, jeszcze w poprzednim systemie, mówiłem o sobie, że jestem inteligentem pracującym, bo w tym określeniu mieściły się wszystkie wspomniane "podkategorie". Ale choć system się zmienił, określenie "inteligent pracujący" nadal do mnie pasuje.
J.S.: Czy uważa pan, że "MdM" to talk-show?
W.M.: Uważam, że jest to program rozrywkowy. Gość w klasycznym talk-show amerykańskim jest albo gwiazdą, albo kimś bulwersującym, natomiast u nas w "MdM-ie" raczej nie ma gwiazd, a z bulwersowaniem bywa różnie, bo np. facet, który własnym ciałem przyciąga żelazka, nie bardzo bulwersuje, zaś pani, która pracuje nad historią warszawskiej Syrenki też jest interesująca, choć też nie bulwersuje. Czyli próbujemy przedstawić zwykłych ludzi prezentujących, jak na powszechną szarość, coś niezwykłego.
J.S.: Jaka jest pana opinia o naszych klasycznych talk-showach?
W.M.: Nie będę się wypowiadał o prowadzących, gdyż to nie leży w moim zwyczaju. Powiem tylko, że uważam, iż straszliwą bolączką naszych talk-showów jest ograniczone grono popularnych gości. Obejrzałem ich już po parę razy we wszelkich konfiguracjach.
J.S.: Łatwo zauważyć, że lubi pan pracować w duetach. Dawniej, jeszcze w "Non Stop Kolor", z Janem Chojnackim, teraz - przecież nie tylko w "MdM-ie" - rzecz jasna z Krzysztofem Materną...
W.M.: Owszem, lubię pracować w duetach. Kiedyś uważałem, że to jest bezpieczniejsze, teraz przywykłem. Ale na tyle, na ile mogę, podejmuję także wyzwania solowe, aby nie przyzwyczaić się, iż muszę być połówką. I stąd na przykład "Szansa na sukces".
J.S.: Czemu węzłem duetu połączył się pan akurat z Krzysztofem Materną?
W.M.: To właściwie samo wyszło. My z Krzyśkiem mieliśmy dwa podejścia. Pierwsze - kiedyś w "Trójce" robiliśmy audycję - zakończyło się rozstaniem, choć nie awanturą. Po prostu coś nie zagrało. Po czterech latach spróbowaliśmy ponownie i już poszło. Może dorośliśmy? W każdym razie idzie dobrze także dlatego, że dopełniamy się będąc swoimi przeciwieństwami - od wagi ciała poczynając, a kończąc na napędzie do roboty, który on ma, a ja akurat nie.
J.S.: Zdarza się jednak, że w programie pan go niemal łaja...
W.M.: Po pierwsze to się widzom podoba, bo nie pijemy sobie z dzióbków, a po drugie dodaje "MdM-owi" temperatury. Ale przez tyle lat ani razu tak się nie pokłóciliśmy, żeby stanąć na krawędzi rozstania. Naprawdę!
J.S.: Dotarły do pana opinie niektórych uczestników "Szansy na sukces", że usilnie stara się pan ich - powiedzmy - zdenerwować?
W.M.: Dotarły. Ale prawda jest taka, że ja się nie staram ich zdenerwować, przestraszyć czy podeptać - bo niby po co miałbym to robić; tylko staram się ich zmobilizować. Stąd takie moje - czasem uszczypliwe, lecz do ściśle określonych granic - zachowanie.
J.S.: Czy żarty, którymi pan sypie w "Szansie", są wcześniej przygotowane, czy rodzą się w improwizacji?
W.M.: Są to najczęściej żarty sytuacyjne, więc spontaniczne - co dotyczy tak "Szansy na sukces", jak i "MdM-u". Ja nie jestem aktorem, aby wiarygodnie powtarzać wyuczone kwestie.
J.S.: Od pewnego czasu znów słychać pana w "Trójce" - w "Manniaku niedzielnym". Czyli stara miłość do muzyki nie rdzewieje?
W.M.: Tak. Zainteresowanie muzyką na starość zdecydowanie mi nie przechodzi, dlatego jestem bardzo wdzięczny "Trójce", że mogliśmy wznowić kiedyś przerwaną współpracę. Zresztą, mimo że dużo pracuję w telewizji, radio jest dla mnie najważniejsze - i chyba już, jak siebie znam, tak pozostanie.
08.03.2000 01:00