Into the Kicz
Sean Penn to kawał fajnego geja. Jako Harley Milk był przekonujący, jako reżyser i scenarzysta jest lekko niezdarny czy, lepiej powiedzieć, infantylnie idealistyczny. Jego paradokumentalna opowieść "Into The Wild" to bardziej para-kino niż film na wysokim poziomie. Poza muzyką, w większości skomponowaną i wykonaną przez Eddiego Veddera, nie zachwyca w ani jednym momencie.
Niezręcznie jest o banał oskarżać film, który oparty jest na prawdziwej historii, ale nie umiem doszukać się w nim głębi czy niejednoznaczności.
Oto mamy absolwenta college’u- przystojnego, błyskotliwego Christophera (w tej roli irytująco-lalusiowaty Emile Hirsch ), który decyduje się wyruszyć w podróż na Alaskę. Spala za sobą wszystkie mosty, nikomu nie mówi dokąd wyrusza, nie zostawia listu pożegnalnego. W trakcie podróży zmienia imię na Alexander Supertramp i ani razu nie kontaktuje się z rodziną.
Po ponad trzech miesiącach wędrówki autostopem umiera, zostawiając widzom mądrość rodem z księgi przysłów i ludowych sentencji: Szczęście jest prawdziwe, tylko wtedy kiedy mamy je z kim dzielić. Równie głębokie byłoby: a w marcu jak w garncu. Oczywiście to o szczęściu jest ładniejsze, ale dość banalne, a dopowiedziane i kilkakrotnie powtórzone rewolty nie czyni żadnej, a tylko swędzi i irytuje. Tak jak irytuje główny bohater.
Nieustanny żel we włosach, ładne ubrania, bialutkie zęby, niesforny loczek podejrzanie zawsze w tym samym miejscu i te infantylne gesty, by pokazać, że nie liczy się nic co materialne. Palenie pieniędzy, zainteresowanie seksem żadne, pogarda dla rodziców, którzy chcieli mu dać samochód. Co za potwarz dla naszego nieskażonego cywilizacją bohatera! I to jak rzuca wszystko, jak bez słowa odchodzi, z jaką arogancją i… pobłażliwym uśmiechem ignoruje rady spotkanych po drodze ludzi. Rzecz jasna spotkane osoby to nie zwyczajni ludzie, a para hippisów, dziadek, który dzięki bohaterowi zmienił swoje życie i wspiął się na szczyt góry, i inne unikatowe, acz cukierkowo chwytliwe w tego typu opowieściach postaci.
Sean Penn pewnej banalności czy miałkości w decyzji Christophera o porzuceniu wszystkiego bez słowa zdaje się nie zauważać. Idealizuje bohatera, opiewa to, co on robi. A on w dużej mierze jest płytki, jest płaski i pozbawiony intelektualnego sznytu. Ani przez moment nie ma wątpliwości, nie ewoluuje, a przecież wniosek, do którego dochodzi konając w bólu, mógł przyjść znacznie wcześniej.
Reżyser przerzuca ciężar narracji między głównym bohaterem, a jego siostrą. W czasie opowiadania tej historii siostra Christophera przechodzi przemianę. Od nienawiści do brata, przez zrozumienie, aż do gigantycznego kalibru podziwu. I tylko czekać aż spali karty kredytowe i ruszy na Alaskę.
Trochę naiwny wyszedł z Into The Wild film, odwieczny konflikt między Naturą, a Cywlizjacją, między tym co materialne a tym co duchowe, został spłaszczony i potraktowany bez emocjonalnego rozmachu, raczej wyszła z tego bajka o młodym rozgniewanym chłopcu, który dowiedziawszy się, że jest nieślubnym synem, wszak właśnie ta informacja jest motorem napędowym jego działań, postanawia zacisnąć zęby, skończyć college, a potem wszystko rzucić i ruszyć na Alaskę. On jest w tym wszystkim jakiś automatyczny, zapalczywie- beztroski i po prostu infantylny.
Alexander Supertramp przemierza południowe Stany, Meksyk, by dotrzeć na Alaskę. Tam umiera, i gdyby jeszcze umarł nie z banalną pieśnią na ustach, gdyby wtedy chociaż coś nam powiedział, gdyby jakaś przełomowa zmiana w nim zaszła. A tu przełomu nie było żadnego. Marna historia wyszła twórcy filmu. Dużym plusem mogły być zdjęcia, wszak bohater nasz penetruje ciekawe zakątki, ale i te bardziej przypominały foldery z biur podróży i były tak ulizane i ugrzecznione, jak włosy Supertrampa.