Jerzy Bińczycki: Granie wiele go kosztowało
04.09.2015 | aktual.: 22.03.2017 16:49
Niezwykle utalentowany, inteligentny, profesjonalista w każdym calu. Sławę przyniosła mu rola Bogumiła Niechcica w „Nocach i dniach”; jako Rafał Wilczur w „Znachorze” na dobre zapisał się w historii polskiego kina.
- Grając dla wielomilionowej widowni, nawiązał kontakt z 'pojedynczym widzem'. Jego oszczędne, kameralne aktorstwo stworzyło zniewalający nastrój intymności, w którym zwłaszcza małżeńskie upokorzenia Bogumiła znalazły niebanalny wyraz […]- pisał o *Jerzym Bińczyckim Krzysztof Demidowicz na łamach nieodżałowanego „Filmu”. W świadomości polskich widzów zapisał się pierwszorzędnymi rolami Bogumiła Niechcica w „Nocach i dniach” Jerzego Antczaka oraz doktora Wilczura w „Znachorze” Jerzego Hoffmana. Był także autorem słynnego powiedzonka „Żyję, żyję, ale co to za życie?”, które na stałe wpisało się w polszczyznę i zostało skwapliwie wykorzystane przez Wojciecha Młynarskiego w jednym jego utworów. Jego żona twierdziła, że aktorstwo było dla niego prawdziwym
wyzwaniem – codziennie musiał zwalczać swoją wrodzoną nieśmiałość. Ale nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, by porzucić scenę. Ze Starym Teatrem w Krakowie związany był aż do śmierci. Odszedł nagle, niespodziewanie, 2 października 1998 roku. Miał 61 lat.*
href="http://film.wp.pl/jerzy-binczycki-granie-wiele-go-kosztowalo-6025228966589569g">CZYTAJ DALEJ >>>
Pół ''Bagnetu na broń'' wystarczyło
Urodził się 6 września 1937 roku. Ponieważ wszyscy zachwycali się jego talentem plastycznym, początkowo planował zostać nie aktorem, lecz architektem. Na egzaminie do krakowskiej szkoły teatralnej znalazł się właściwie przez przypadek, by dotrzymać towarzystwa koledze, z którym występował w szkolnym kabarecie, Markowi Walczewskiemu.
- Umiał tylko pół „Bagnetu na broń” i modlił się, żeby o więcej nie pytali - wspominała w Gazecie Wyborczej Elżbieta Bińczycka, jego żona.
To najwyraźniej wystarczyło i jego nazwisko znalazło się na liście przyjętych. - Granie na pewno dużo go kosztowało, bo był człowiekiem nieśmiałym, musiał wydzierać z siebie to wszystko, co pokazywał na scenie – dodawała. Nieszczęśliwa miłość Jeszcze na studiach poznał kobietę, która zupełnie zawróciła mu w głowie, Aleksandrę Górską. Po ukończeniu studiów oboje wylądowali w Teatrze Śląskim w Katowicach.
Niestety, dziewczyna pozostała obojętna na jego zaloty i złamała Bińczyckiemu serce, wychodząc za innego kolegę z pracy, aktora Andrzeja Szajewskiego.
To był dla niego prawdziwy cios. Rozpaczał długo, aż wreszcie znalazł pocieszenie w ramionach innej pięknej artystki, Elżbiety Willówny.
Nieszczęśliwa miłość
Jeszcze na studiach poznał kobietę, która zupełnie zawróciła mu w głowie, Aleksandrę Górską. Po ukończeniu studiów oboje wylądowali w Teatrze Śląskim w Katowicach.
Niestety, dziewczyna pozostała obojętna na jego zaloty i złamała Bińczyckiemu serce, wychodząc za innego kolegę z pracy, aktora Andrzeja Szajewskiego.
To był dla niego prawdziwy cios. Rozpaczał długo, aż wreszcie znalazł pocieszenie w ramionach innej pięknej artystki, Elżbiety Willówny.
Młodzieńcze rozczarowanie
Wydawało się, że Bińczycki i Willówna są dla siebie stworzeni. W 1965 roku przeprowadzili się do Krakowa i aktor znalazł zatrudnienie w Starym Teatrze. Wzięli ślub, a wkrótce potem świętowali narodziny córeczki – Magdy. Ale ich uczucie, wystawione na próbę, nie przetrwało.
Rozstali się, choć, jak zapewniali, w zgodzie. O swojej pierwszej żonie Bińczycki wypowiadał się zawsze z sympatią i wdzięcznością; grywali potem nawet razem w spektaklach.
– Nie wierzę w aktorskie małżeństwa, tego typu związki mają małe szanse na przetrwanie – tłumaczył później, pytany o powód rozstania.
''Takiej kobiety szukałem''
Po rozwodzie nie planował kolejnego związku. Poświęcił się pracy i spotkaniom z przyjaciółmi. Oczywiście, do czasu. Dziewczyna, również o imieniu Elżbieta (na zdjęciu wraz z mężem podczas ślubu cywilnego Anny Dymnej i Zbigniewa Szota), młodsza od niego o 17 lat, była „znajomą znajomych”. Odezwała się do Bińczyckiego z prośbą o wywiad.
– Tak nawiązaliśmy poważny kontakt – cytuje słowa aktora Na żywo. - Z czasem przerodził się w znajomość, potem w sympatię, w konsekwencji w małżeństwo. Takiej kobiety szukałem. Zarówno mnie jak i jej zależało na tym, żeby mieć prawdziwy dom, rodzinę. Tego nam brakowało.
Mimo różnych temperamentów i rytmów wewnętrznych nasze marzenia i wyobrażenia o domu gdzieś się spotkały. To układanie wspólnego życia było dla mnie czasem wielkiego renesansu. Zaczęło się coś na nowo w mojej biografii, co zmieniło sens mojego życia.
Znajomi podkreślali, że byli idealnym małżeństwem. Gdy w 1982 roku na świat przyszedł ich syn Jan (na zdjęciu), nie posiadali się ze szczęścia.
Zbyt wielkie obciążenie
Bińczycki spełniał się nie tylko w małżeństwie, ale i w życiu zawodowym. Zdobywał coraz większą popularność, występując zarówno na wielkich i małych ekranach, jak i w teatrze. Koledzy go szanowali i często stawiali za wzór.
Wreszcie, latem 1998 roku, został wybrany dyrektorem Starego Teatru, z którym związanych był od kilkudziesięciu lat.
- Bardzo chciał pielęgnować ten teatralny ogródek, tak jak pieczołowicie dbał o własny – mówił w Rzeczpospolitej Jerzy Trela.
- Uczynił to na prośbę kolegów, to niezwykle rzadki w środowisku przykład lojalności i przyjaźni – wtórował Józef Opalski.
Ale Jerzy Hoffman dodawał z niepokojem: - Nowa funkcja była dla niego zbyt wielkim stresem i obciążeniem...
''Dziękuję ci, serce moje...''
I faktycznie. Choć lekarze nalegali, by oszczędzał siły i bardziej dbał o swoje zdrowie, Bińczycki, od wielu lat chorujący na serce, nie potrafił opuścić ukochanego teatru – chciał załagodzić wewnętrzne konflikty i przywrócić mu dawną sławę.
We wrześniu 1998 roku stanął na scenie i z okazji rocznicy pierwszej transplantacji serca w Krakowie wygłosił wiersz Wisławy Szymborskiej:
Kilka dni później doznał rozległego zawału. Nie odzyskał przytomności. Został pochowany w Alei Zasłużonych Cmentarza Rakowickiego w Krakowie.
(sm/mn/gb)