''Jupiter: Intronizacja'': Gwiezdny kicz [RECENZJA]
Jeszcze do niedawna bracia Wachowscy przecierali nowe szlaki w kinie rozrywkowym, zarówno jeśli chodzi o opowiadanie historii jak i aspekty czysto techniczne. Oglądając „Jupiter: Intronizację”, czyli rozbuchaną wizualnie mieszankę „Gwiezdnych wojen”, "Johna Cartera" i „Kopciuszka” w wersji space operowej, pewnie nie raz zadacie sobie pytanie, gdzie się to ich nowatorstwo podziało i po co w ogóle ten film powstał?
Jupiter Jones (Mila Kunis) wiedzie bardzo przyziemne życie sprzątając mieszkania i czyszcząc szalety. Ale do czasu, bowiem na Ziemię przybywa Caine (Channing Tatum), genetycznie zaprogramowany były zwiadowca wojskowy, którego celem jest odnalezienie Jupiter. Gdy mu się to udaje, zabiera ją ze sobą do odległej galaktyki, gdzie okazuje się, że dziewczyna jest spadkobierczynią najpotężniejszego rodu we wszechświecie, słowem - królową z kosmosu. I nie wszyscy dobrze jej życzą...
06.02.2015 09:01
Tak wygląda opis fabuły i zapewniam was, że na dużym ekranie jest jeszcze gorzej. Trzeba doceniać filmowców za to, że potrafią sprzedać w dzisiejszych czasach swój oryginalny pomysł w Hollywood, ale musi to mieć też swoje granice. Jeszcze długo będzie mnie fascynować, na jakiej podstawie ktoś dał temu filmowi „zielone światło” i pieniądze (całkiem niemałe, bo budżet plasuje się w okolicach 170 milionów dolarów). Dużo efektów specjalnych, statki kosmiczne, akcja, bitwy – to jakaś podstawa, ale przydałoby się, gdyby wszystko było spięte jakąś mniej kuriozalną i kiczowatą historią. W dodatku opowiedziana jest ona tak niewiarygodnie jak to tylko możliwe. Nie pomagają też aktorzy. To, że Channing Tatum rzadko kiedy potrafi wykrzesać z siebie jakąkolwiek mimikę, wiemy od dawna. Jednak fakt, iż Mila Kunis jest w tym filmie bardziej bezbarwna od niego, trudno już zaakceptować. Drugi plan jest wcale nie lepszy, z irytującym, szepczącym nie do zniesienia Eddiem Redmaynem na czele.
Pod względem scenografii, designu świata przedstawionego oraz efektów specjalnych nie można zbyt wiele zarzucić filmowi Wachowskich. Jest to wszystko dość sterylne (bo stworzone głównie na komputerach), ale walory czysto rozrywkowe posiada. Jedna z pierwszych scen akcji, pojedynek w przestworzach ponad dachami wieżowców Chicago, robi bardzo pozytywne wrażenie. Niestety później tempo siada, a kolejne potyczki, wraz z finałem, do wielkich widowisk niestety nie należą. Problem też w tym, że mimo wszystko czegoś znacznie więcej spodziewamy się po twórcach „Matrixa”, który 16 lat temu dokonał małej rewolucji w kinie komercyjnym, otwierając je na bardziej rozbudowane i ambitne historie oraz eksperymenty z formą (ujęcia pod nietypowymi kątami czy nieśmiertelny „bullet time”). Czyżby cała ich inwencja starczyła tylko na „Matrixa” i jego dwa sequele? „Jupiter: Intronizacja” wizualnie jest co najwyżej... poprawny, przeciętny. Zapomnicie o nim na drugi dzień po seansie. To wszystko dałoby się jeszcze przeżyć, gdyby
spinająca poszczególne elementy fabuła nie była tak głupiutka i absurdalna. Wiadomo, że kino rozrywkowe nie potrzebuje nie wiadomo jak genialnych scenariuszy, ale główna oś fabularna „Jupitera” to właściwie niezamierzona parodia jakiejkolwiek space opery.
OCENA: 3/10