Kolos na glinianych nogach, z których każda idzie w inną stronę
Nafciarska saga Andersona nakręcona jest z rozmachem, powalają kryjące masę metafor zdjęcia Roberta Elswita, a psychodeliczne, zgrzytliwe dźwięki Jonny’ego Greenwooda (grał w Radiohead!) robią niesamowite wrażenie.
28.02.2008 | aktual.: 13.02.2020 23:22
Do tego należy jeszcze dorzucić intrygującą kreację Daniela Day-Lewisa – i mamy arcydzieło? Niestety, nie.
„Aż poleje się krew” miało być nowym „Obywatelem Kane’em”, a jest kolosem na glinianych nogach, z których każda wędruje w inną stronę: społecznego fresku o narodzinach brutalnego kapitalizmu, opowieści o potędze i upadku naftowego magnata, psychologicznej i ideologicznej rozgrywki pomiędzy Danielem Plainview (Day-Lewis) a fanatycznym pastorem Kościoła Trzeciego Objawienia Elim (Paul Dano), a wreszcie rodzinnego dramatu.
Pogarda dla słabości, chciwość i cynizm – oto fundamenty Ameryki, grzmi zgodnie z modnymi ostatnio trendami Anderson i tryska kolejnymi pomysłami, mnoży wątki, wabi wysmakowanymi obrazami, aż w końcu zalewa mnie krew, bo w owym przepychu i natłoku zaginął ostatecznie główny bohater i motywacje, którymi się kieruje.
Ani jego cierpienia, rozterki, ani samotność, ani nawet okrucieństwa, jakich się dopuszcza, nie robią więc specjalnego wrażenia. I tylko nie wiem, czy to obiecujące obfitość złoże (w postaci powieści Uptona Sinclaira) okazało się za płytkie, czy jednak kiepski z Andersona wydobywca.
Mając w pamięci jego rewelacyjną „Magnolię”, mam szczerą nadzieję, że chodzi jednak o to pierwsze.