„Mam dziesięcioro dzieci” – stwierdza podczas uroczystej wizyty u rabina młody chasyd. „Ilu chłopców, a ile dziewcząt?” – pada pytanie. „Samych chłopców” – odpowiada mężczyzna, na co zgromadzeni wokół dostojnicy reagują z wyraźną aprobatą. „Bądź błogosławiony” – mówi rabin.
Co w pierwszej chwili wydaje się pozbawioną jakiejkolwiek wagi wymianą zdań, w rzeczywistości okazuje się feministycznym manifestem reżyserki, która nie godzi się na przedmiotową rolę kobiety w społeczności żyjącej według radykalnych przykazów Talmudu. Dla chasydów narodziny chłopca oznaczają wyróżnienie przez samego Boga. Gdy rodzi się dziewczynka, powodu do dumy już nie ma – kobieta jest według przyjętego obyczaju tą wybrakowaną, grzeszną; nie bez powodu każdy chasyd zaczyna swą codzienną modlitwę od słów „Dzięki ci Panie, że nie stworzyłeś mnie kobietą”.
Tego oczywiście z filmu się nie dowiemy, ale przytoczonych w pierwszym akapicie mikro-spostrzeżeń na temat wciąż kultywowanych przykazów Talmudu jest w "Wypełnić pustkę" Ramy Burshtein znacznie więcej. Autorka, sama będąca ortodoksyjną Żydówką, z niebywałą uwagą, ale i delikatnością zagłębia się w świat, który zna lepiej, niż ktokolwiek z nas. Wie, że o fałszywy krok wcale nietrudno – narazić się na ostracyzm środowiska jest tu równie łatwo, co zostać posądzonym przez odbiorcę z zewnątrz o bierność.
Bohaterką filmu jest 18-letnia, przygotowująca się do zaślubin Shira. Jej sytuacja komplikuje się, gdy przy porodzie umiera jej starsza siostra. Rodzice, chcąc uchronić się przed opustoszałym przedwcześnie domem, decydują się przesunąć ślub na późniejszy termin, ale druga rodzina nie chce czekać – zaręczyny zostają zerwane. W tym samym czasie pojawia się pomysł, by Shira… wyszła za Yochaya, wdowca po swej siostrze.
Początkowo może się wydawać, że nośny tytuł odnosi się do próby wypełnienia pustej przestrzeni po zmarłej osobie, i choć można się o taką interpretację pokusić, wydaje się jednak, że to sprytny wybieg, a w rzeczywistości chodzi o fakt, że obsesyjnie pielęgnowane rytuały są w tym zakleszczonym, represyjnym świecie ekwiwalentem prawdziwych emocji. Nie bez powodu małżeństwo jest tym, czego naiwna jeszcze Shira pragnie z całych sił – mając u boku mężczyznę, mogąc urodzić mu dzieci, po raz pierwszym mogłaby poczuć się w tym hermetycznym świecie potrzebna, spełniona. Czy także szczęśliwa?
Nie chodzi tu jednak tylko o kobiecą perspektywę. Jak się okazuje, mężczyzna może być pielęgnowanymi przez chasydów rytuałami tak samo stłamszony. Dla Yochaya ponowny ślub jest swego rodzaju przymusem, nie do końca chcianą ucieczką od bólu, samotności. Kochał swoją żonę, nie był przygotowany na stratę, a teraz nie dostaje możliwości należytego jej opłakiwania. Emocje są w tym trudnym świecie niepożądane, wstydliwe, tępione.
Także sama instytucja małżeństwa zostaje przez Burshtein przedstawiona w krytycznym świetle – jest tu poprzedzoną negocjacjami transakcją dokonywaną między dwiema rodzinami, chłodną kalkulacją płynących z niej korzyści. Całość wieńczy odpowiednio przygotowany rytuał.
Obok filmu Burshtein łatwo przejść obojętnie – autorka nie ucieka się do krzykliwych zarzutów, nie nakręciła też filmu z łatwą tezą. Sięga znacznie głębiej, z szacunkiem odnosząc się do liczącej setki lat tradycji setek lat, ale pozwalając sobie przy tym na wyrażenie wątpliwości na temat sposobu jej kultywowania. W ostatniej, niezwykle subtelnej, ale zarazem przejmującej scenie, autorka pyta po prostu „co dalej, co pozostaje, gdy rytuał się dokona?”.