Dla porządku: film kończy się fatalnie. Ona odjeżdża autobusem, on za nią goni. Kaja się, wyznaje miłość. Są łzy i wzruszenie. Nie dlatego jest to zła konkluzja, że raz wtóry Hollywood karmi nas pięknymi banałami (te, jeśli odpowiednio podane, potrafią być strawne), ale dlatego, że klisza tak zużyta nie pasuje do opowiadanej przez resztę filmu historii. Przez dobrych 90 minut scenarzyści dwoją się i troją, by sprzedać nam szczery, bezpardonowy, a jednocześnie odrobinę introwertyczny romans. Na finiszu ulegają jednak fabularnym konwenansom. Czy to dlatego, że nie wiedzieli jaki finał dopisałoby samo życie?
Część zdarzeń z filmu miała naprawdę miejsce. Historię głównego bohatera oparto na bestsellerowej powieści pod wymownym tytułem „Trudna sprzedaż: ewolucja sprzedawcy viagry”. Rzecz w tym, że jej autor, akwizytor Jamie Reidy, skupił się na swoich doświadczeniach z branżą farmakologiczną, spychając wątek romantyczny na drugi plan. A to właśnie ten drugi gra w filmie pierwsze skrzypce. Infiltracja korporacyjnych mechanizmów blednie w obliczu ognistego romansu Jake’a Gyllenhaala i Anne Hathaway.
Ten, choć garściami czerpie ze szkodliwych standardów prozy Nicholasa Sparksa (zwłaszcza „Jesiennej miłości”, sfilmowanej później jako „Szkoła uczuć”), wydaje się autentyczny, nieodegrany. Chłopak poznaje dziewczynę. On jest typowym lekkoduchem, ona choruje. Wpadają sobie w oko, uprawiają przygodny seks i robią wszystko, by nie przekuć tej relacji w pełnowymiarowy związek. Sytuacja wydaje im się klarowna: Jaime nie podejmie się odpowiedzialności, jaką jest wyniszczająca choroba Maggie. Oboje akceptują więc tymczasowość swoich kontaktów, polegając na wzajemnej, seksualnej fascynacji. W końcu jednak na drodze stają uczucia.
Ta część filmu musi pochodzić bezpośrednio z książki, musi być udziałem prawdziwych ludzi. Musi, bo amerykański mainstream nie zna takich historii. Hollywood fikcjonalizuje rzeczywistość, ubierając ją w schematy. Tymczasem o niezakłamaniu relacji Maggie i Jaime’ego świadczą już… piersi Anne Hathaway. Aktorka rozbiera się w filmie kilkakrotnie, bez cienia zażenowania, nigdy w scenach o jakiejkolwiek fabularnej konsekwencji. Rozbiera się, bo zrobiłaby to także w rzeczywistości.
Takiego wdzięcznego, autentycznego spontanu jest tu więcej. Hathaway przemyca do filmu jakąś cząstkę siebie, jest wiarygodna, przejmująca - na ekranie rozgrywają się jej dramaty, nie napisanej za biurkiem bohaterki. Gdy mówi, że nie chce się wiązać, trudno szukać się w tym efektownej dramaturgii. Ona naprawdę nie chce. Boi się, w jej oczach czai się dziwny niepokój. Nominowana do Złotego Globu Hathaway jest motorem napędowym „Miłości…”. Gyllenhaal, choć nic mu nie można zarzucić, ma niewiele do powiedzenia. Jest tylko dodatkiem, uzupełnieniem obrazka.
Budowany przez 90 minut romans dwojga niechcących się wiązać ludzi jest w hollywoodzkim tyglu czymś wyjątkowym. Składają się nań elementy prostej komedii romantycznej i łzawego melodramatu, a jednak do pewnego momentu jest to historia na wskroś autentyczna, utkana z drobnych refleksów codzienności. Jeśli kiedykolwiek byliście lub jesteście w trwałym związku, jeśli kiedykolwiek ulegliście seksualnej/emocjonalnej fascynacji drugą osobą, znajdziecie tu sporo z własnych doświadczeń.
Sporo chwil, gestów, deklaracji. Tych pełnych przekonania i tych wstrzemięźliwych, niepewnych. Takich, które nie znajdują przełożenia na język filmowy, co potwierdza bałamucący finał. Zdaniem filmowców nic w życiu nie pozostaje w zawieszeniu. Nieważne, wóz czy przewóz, zawsze jest jakieś status quo. Czyżby?