Kto pierwszy, ten lepszy

Nowy film Neila Burgera spełnia obietnicę zawartą w nazwisku reżysera – to wysokokaloryczny, śmieciowy posiłek, który przy całym niedosycie, jaki po sobie pozostawia, jest też… nieprzyzwoicie smaczny. Można chcieć jeszcze. Jak to możliwe?

06.04.2011 18:12

Przecież dobrze znamy jego składniki – tak, jak w hamburgerze, w dowolnej chwili zajrzeć możemy do środka. Znajdziemy tam to, co wszędzie, niekoniecznie zresztą pierwszej świeżości. Ale nie w składnikach tkwi sekret smaku „Limitless” (tak brzmi oryginalny tytuł) – tu liczą się przede wszystkim proporcje.

Burger jest sprawnym reżyserem. Ze śmietnika dzisiejszej rozrywki potrafi wyciągnąć to, co absolutne niezbędne, a zostawić w nim całą resztę. Rzadka i cenna to umiejętność – w kinie mainstreamowym, posługującym się często przetwórczymi uproszczeniami, trzeba mieć odpowiednią bazę. U Burgera jest nią grany przez Bradleya Coopera bohater.

Zapuszczonego pisarza Eddiego Morrę poznajemy w niezbyt dobrym dla niego momencie – właśnie rzuciła go dziewczyna, jego mieszkanie przypomina chlew, a w portfelu nie ma już nawet drobnych na kawę. Co więcej, książka, na którą jakiś czas temu podpisał kontrakt, nie idzie mu najlepiej. Nie powstało nawet jedno zdanie.

Jako człowiek żyjący z pisania, powiadam wam – nie ma tu ściemy. To czasem tak wygląda. Przychodzi zlecenie, wena się nie narzuca, a wokół piętrzą się tylko brudne naczynia. Trudno wstać wtedy znad klawiatury, oderwać się od wirtualnych nałogów, bo być może natchnienie zaraz się zjawi. Podczas rundy pokera albo w trakcie zamieszczania statusu na Facebooku, kto wie.

Problem Eddiego polega na tym, że w podobnym stanie tkwi od… kilku miesięcy. Życie, talent i perspektywy przeciekają mu przez palce. Budzi się dopiero, gdy jego śliczna dziewczyna (Abbie Cornish)
oddaje mu klucze do mieszkania. To koniec.

Burger wie, że w takiej sytuacji nie pomoże samozaparcie. Talent nie rozbłyśnie niczym supernowa, bo możliwości wyczerpanego umysłu są ograniczone. Pomóc może tylko przypadek, ślepy los. I faktycznie, wracając do domu, Eddie spotyka dawnego znajomego, który niejako z litości podsuwa mu pod nos eksperymentalną pigułkę, wzmagającą ponoć koncentrację i wyostrzającą zmysły.

Efekty są… zdumiewające. Eddiemu udaje się skończyć książkę, ogarnąć mieszkanie, a nawet poderwać nienawidzącą go sąsiadkę. W kilka dni. O tak, to początek jego uzależnienia. I, w pewnym sensie, naszego. Kto podczas seansu choć raz nie zapragnął zasmakować rzeczonej pigułki, wykorzystać swojego potencjału, ręka do góry!

Zarzuca się przez to filmowi Burgera, że bałamuci. I owszem, jego przesłanie okazuje się pewnym novum, przynajmniej jeśli chodzi o czystej krwi kino hollywoodzkie. „Mam plan, wszystko jest pod kontrolą” – powtarza Eddie, a nam łatwo rozpoznać w głoszonych przez niego formułkach własne obietnice bez pokrycia. Przez chwilę może nam się nawet wydać, że jesteśmy od niego mądrzejsi. Byliśmy tam, gdzie on, wiemy jak to się skończy.

Tymczasem nie, okazuje się, że Eddie… naprawdę ma plan. Zażywany narkotyk pozwala mu go tylko zrealizować.

Reżysera nie interesują pęczniejące wokół wątki spod znaku konspiry i kryminału. Owszem, są tu rosyjscy gangsterzy, jest aluzja do spisku na szeroką skalę, ale Burger stawia na rozwój jednostki. Nie sposób osiągnięcia sukcesu jest tu ważny, a reakcja na jego możliwości. Popularny schemat szybkiej drogi na szczyt i równie szybkiego (i bolesnego!) zeń upadku zostaje tym samym przełamany – w ogólnym rozrachunku bohater nie dostaje nauczki ani nawet znaczącej lekcji pokory. Nie dostaje ich, bo… życie czasem ich nie daje, po prostu.

Czy można się burzyć, że film Burgera jest „przyjemną, choć amoralną rozrywką”, jak chce tego choćby recenzent Życia Warszawy? Jasne, pod warunkiem, że od kina stricte rozrywkowego w roku 2011 wciąż jeszcze oczekujemy moralnych przykazów.

Warto zresztą odnotować, że reżyser zostawia sobie furtkę. Pastylki zażywane przez Eddiego działają trochę inaczej, niż popularne narkotyki – miast zaburzać pracę umysłu, stymulują go, dobywając z niego uśpiony potencjał. Granica legalności rzeczonego specyfiku jest dyskusyjna, a płynące z tego wszystkiego przesłanie okazuje się mocno cyniczne – ot, żyjemy w rzeczywistości tak złożonej i dynamicznej, że własnymi siłami nie da się jej przezwyciężyć. Można ją tylko oszukać. Kto pierwszy, ten lepszy.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)