*Steven Soderbergh zawsze mi imponował. Mając zaledwie 26 lat zdobył Złotą Palmę. Od tamtej pory jako reżyser zgrabnie potrafił dzielić swój czas i talent między kino komercyjne a artystyczne – rozrywkowymi filmami zarabiając na kolejne ambitne produkcje. Jako producent wybierał ze smakiem, wspierał filmy ciekawe i ważne jak „Michael Clayton”, „Syriana”, „Good Night And Good Luck”, czy dokument o Romanie Polańskim „Wanted and Desired”. Kiedy parę lat temu Soderbergh pokazał w Cannes nieudaną czterogodzinna hagiografię „Che”, pomyślałam: każdemu się zdarza. Jednak jego najnowszy film „Contagion – epidemia strachu” jest dowodem na to, że z autorem „Seksu, kłamstw i kaset video” dzieje się coś złego.*
Pierwszym, co mnie zaskoczyło była recenzja w „New Yorkerze”. Prenumerując to pismo od dawna zawsze zaczynam jego lekturę od ostatnich stron, gdzie drukowane są obszerne i zazwyczaj nie oszczędzające filmowców recenzje kinowe. Autorzy „New Yorkera” prawie zawsze mają jakieś „ale”, nigdy nie kierują się w swoich sądach kurtuazją ani nie przymykają oka nie uchybienia i kiksy. Tymczasem recenzja z „Contagion” pióra Davida Denby była napisana niemal na kolanach, z pełnym uwielbieniem zarówno dla obrazu jak i dla jego twórcy. „No to mamy pewniaka do nominacji w kategorii film roku” - pomyślałam. Soderbergh miał zawsze dobre notowania wśród Oscarowych Akademików – by przypomnieć choćby słynną sytuację, kiedy w tym samym roku dwa jego obrazy – „Traffic” i „Erin Brokovich” rywalizowały ze sobą o najważniejsze statuetki. A recenzja szacownej gazety wskazywała na to, że po raz kolejny potwierdził swoją klasę. Pobiegłam zatem w te pędy do kina.
Spotkało mnie jedno z największych rozczarowań – nie tylko tego roku, ale co najmniej ostatnich pięciu lat. „Contagion” opowiada o epidemii nieznanego wirusa, który rozprzestrzeniając się w błyskawicznym tempie zabija miliony ludzi na całym świecie. Inspirowany prawdziwymi epidemiami jak Ebola czy świńska grypa, film eksponuje nie samą medyczną stronę takich tragedii, ale rozprzestrzeniający się jeszcze szybciej od niej strach – pokazując, że on, a nie nieznana choroba jest naszym największym wrogiem. Podobnie jak w przypadku świetnego „Traffic” Soderbergh rozbija narrację na kilka równoległych wątków rozgrywających się w innych miejscach, łączy je tematycznie, ale nie prowadzi do dosłownych punktów stycznych na ekranie. W głównych rolach poszczególnych epizodów pojawiają tu same gwiazdy – Gwyneth Paltrow, Kate Winslet, Marion Cotillard, Matt Damon, Jude Law i Laurence Fishburne. Grają dobrze, albo bardzo dobrze. Pomysł na film zresztą też jest dobry. Co zatem zawiodło? Ano to, że film jest opowiedziany tak, że ani epidemia ani losy jej ofiar w ogóle nas nie obchodzą.
Film bowiem jest poprowadzony tak urywkowo i tak fragmentarycznie, że nie mamy czasu do nikogo przywiązać się do żadnego z jego bohaterów. Reżyser wziął wielki zamach, w którym chciał nas skonfrontować z ogólnoludzką tragedią, ale zapomniał o tym, że jeśli widz ma przejąć się losem całego świata, zazwyczaj w ostatecznym rozrachunku nie przejmuje się nikim. Empatia – niezbędna przy tego typu filmach musi dotyczyć konkretnych osób, których los projektujemy na całość, nie zaś odwrotnie. I mimo kilku mocnych scen jakich unika mainstreamowi kino jak na przykład śmierć dziecka, nikomu w tej wychłodzonej i pozbawionej emocji produkcji nie jesteśmy w stanie kibicować. Nie pomaga też samo wykonanie filmu – z bardzo kiepskimi zdjęciami i wyjątkowo nieudaną ilustracja muzyczną. Jeśli „Contagion” dostanie nominację do Oscara, będzie to taka sama kompromitacja jak zeszłoroczna nominacja „Turysty” do Złotego Globu.
Steven Soderbergh był dla mnie zawsze przykładem uczciwego filmowca. Kiedy reżyserował trylogię o Dannym Oceanie nie oszukiwał, że robi film, który może konkurować Złota Palmę. Robił porządną rozrywkę, która zapewniała widzowi półtorej godziny emocji i śmiechu, a producentowi wysokie dochody. Nie krył nigdy, że są projekty, które robi dla siebie i takie, które robi dla pieniędzy. Te dla siebie robił zawsze skromnymi środkami, z bardzo małą ekipą (sam często będąc ich operatorem), a ich szorstkość i skromność były jego znakiem firmowym. Tym razem zaproponował nam kinowego potworka – zrobionego niby-skromnie, bez fajerwerków technologicznych, a równocześnie na poziomie tematu będące jedynie pustym fajerwerkiem. Wybuchem – równie niezrozumiałym i bezsensowym jak epidemia, o której opowiada. Zamiast wstrząsać, powoduje wzruszenie ramion. Zamiast solidnej historii, Soderbergh oferuje widzowi krótki przegląd demograficzny (co i rusz na ekranie dostajemy informacje ilu mieszkańców ma dane miasto). Chce nas poruszyć
przy pomocy rzędów liczb, a nie prawdziwych ludzi. Okazuje się, że nie tylko księgowi i producenci filmowi mają obsesję na punkcie cyferek.