Magdalena Michalska-Lankosz: Oscary 2011 - Pokoleniowa porażka
No i stało się. Byliśmy właśnie świadkami pierwszej nowoczesnej ceremonii Oscarowej. Przewidywalnej, nudnej, źle wymyślonej – zupełnie jak obecne wielkie produkcje wszechwładnych producentów Hollywood.
Zanim jednak przejdziemy do ceremonii przyjrzyjmy się werdyktowi. Ten, wyróżniający „Jak zostać królem” jako film roku, jest niemal jak Złote Lwy w Gdyni dla „Różyczki” – bezpieczny, zachowawczy i nijaki.
28.02.2011 08:09
Ile jeszcze lat trzeba będzie powtarzać, że członkowie Akademii są za starzy, że nie rozumieją nowych trendów i nowych tematów w kinie. Porażki „Social Network”– moim zdaniem najlepszego filmu roku – w Oscarowym wyścigu upatrywałabym wyłącznie w pokoleniowych nieporozumieniach. Akademicy zwyczajnie nie zrozumieli wagi filmu Davida Finchera, dla mnie będącego jednym z najważniejszych komentarzy do współczesności jakie stworzyło kino ostatniej dekady. Zamiast tego wybrali oczywisty, tradycyjny brytyjski obraz.
Jedno trzeba przyznać „Jak zostać królem” – jeden z twórców filmu David Seidler, odbierając nagrodę z najlepszy oryginalny scenariusz wygłosił najlepszą, najbardziej klasową oscarową mowę tegorocznej ceremonii. I o ile nie uważam, żeby stara tradycyjne brytyjska szkoła była wzorem do naśladowania jeśli idzie o robienie filmów, o tyle na pewno jest niedoścignionym wzorem jeśli idzie o dziękowanie za nagrody za nie.
Pisałam już o tym na łamach wp.pl, że marzy mi się rewolucyjna Akademia, która potrafiłaby docenić na przykład fantastyczne kreacje dwójki młodych aktorów – Jesse’iego Eisenberga w „Social Network” i Jennifer Lawrence w „Do szpiku kości” zamiast nagradzać oscarowych pewniaków za to, że ładnie się jąkali czy odchudzili. Nie spodziewałam się jednak, że Oscarowi decydenci będą tak zachowawczy, że nie będą potrafili dostrzec potencjału „Social Network”. Wychodzi na to, że rację miał guru amerykańskiej krytyki filmowej, Roger Ebert, pisząc, że film Finchera przegra, bo wprowadzono go wbrew prawom sztuki promocji przed Świętem Dziękczynienia. I przyznaję to z przykrością, bo wolałabym się łudzić, że sztuka filmowa jest czymś więcej niż zgrabna promocją.
Jeśli idzie o samą ceremonie, musze przyznać, że oglądanie jej w Los Angeles, bez konieczności nastawiania budzika na pięć po północy powoduje, ze jest się trochę bardziej tolerancyjnym dla żenujących dowcipy prowadzącego. Nie zmienia to faktu, że Oscary przestały być show, które ogląda się dla samego show. Kiedy na scenie pojawił się Billy Crystal i cała widownia Kodak Theatre wstała, by nagrodzić go oklaskami przypomniały mi się czasy, kiedy budziłam się w środku nocy by zobaczyć, co tym razem genialny komik pokaże na najważniejszej gali filmowego świata. Jeszcze gorzej poczułam się, gdy na ekranie pojawiały się wstawki z czasów, kiedy gospodarzem imprezy był niedościgniony Bob Hope (jego akurat znam tylko z filmików na YouTube, bo w jego czasach nie było mnie jeszcze na świecie, a i telewizja polska zdaje się nie kwapiła się z transmisja Oscarów).
Tegoroczni gospodarze imprezy – nieustająco zmieniająca sukienki Anne Hathaway i sztywny jak kij od szczotki James Franco nawet nie próbowali być konferansjerami z prawdziwego zdarzenia. I pewnie ich duet wytypowałabym na żenadę roku, gdyby w porę nie uratował ich wokalny występ Gwyneth Paltrow. Cóż, miejsce na tytuł filmu roku w korytarzach Kodak Theatre jest przygotowane na następne kilka dekad. Jeden rok można puścić w zapomnienie.