Maja Ostaszewska [WYWIAD]: "ja się angażuję". Rozmawiamy z aktorką, która nie boi się reagować
- Bez przerwy ktoś zadaje mi pytanie, dlaczego się włączam w tyle rzeczy. Dla mnie nie ma alternatywy. Kiedy widzę, jak gwałtownie narastają homofobia i ksenofobia w moim kraju, trudno mi się temu nie przeciwstawić(...) kiedy widzę, że organizacje typu ONR (...) są tolerowane, a wręcz chwalone - dotyka mnie to do żywego, bulwersuje i niepokoi jako człowieka, obywatelkę tego kraju. Muszę reagować i reaguję - mówi Maja Ostaszewska w rozmowie z Łukaszem Maciejewskim.
07.12.2017 | aktual.: 07.12.2017 13:13
Wywiad jest fragmentem książki Łukasza Maciejewskiego "Aktorki. Odkrycia”.
Łukasz Maciejewski: Czas mamy gorący. W życiu, w polityce. Angażujesz się w sprawy publiczne, zabierasz głos.
Maja Ostaszewska: Moim zdaniem jedną z najpiękniejszych cech zawodu, który uprawiam, jest to, że może być wspaniałym narzędziem do ćwiczenia empatii. Budując role, postaci o różnych poglądach, doświadczeniu, "backgroundzie”, uczymy się je rozumieć. I jest to swego rodzaju trening otwartości na dialog z innym człowiekiem. Nie wszyscy twórcy, nie wszystkie osoby publiczne angażują się w sprawy społeczne. Ja mam taką potrzebę, szczególnie dzisiaj, w czasach kryzysu wartości.
Dziś nieangażowanie się wydaje mi się tak naprawdę obojętnością, przyzwoleniem. Nie można być oportunistą. Nie można godzić się na łamanie prawa, dyskryminowanie ze względu na płeć, pochodzenie czy orientację seksualną. Nie można dawać przyzwolenia na nacjonalizm, ksenofobię. Na znęcanie się nad zwierzętami.
Od wielu lat jesteś kojarzona z Fundacją Międzynarodowy Ruch na Rzecz Zwierząt Viva!, współpracujesz z WWF-em przeciwko dewastowaniu Karpat, z Klubem Gaja, wspierasz niezliczone akcje charytatywne, fundacje Barbary Stuhr, Uli Smok, Przemka Szalińskiego. W wywiadzie dla "Filmu” sprzed sześciu lat mówiłaś mi, że pytania dotyczące zwierząt są dla ciebie istotne. Zawsze chętnie o tym rozmawiasz.
Nauczyli mnie tego rodzice – empatii, odpowiedzialności, bo za cierpienie zwierząt przede wszystkim odpowiedzialny jest człowiek. Za tym, co dzieje się w chowie przemysłowym, na farmach futrzarskich, w laboratoriach, zazwyczaj stoją cyniczne przesłanki biznesowe – pieniądze, zarabianie ogromnych pieniędzy. Martwi mnie tendencja do wypierania tych tematów, nawet w moim środowisku – kiedy widzę, że ktoś ma naturalne futro, i chcę mu powiedzieć, jak źle są traktowane zwierzęta na farmach futrzarskich, ile zwierząt trzeba zabić do uszycia takiego futra, często spotykam się z reakcją: "Nie, nie mów mi – to jest straszne!”. To hipokryzja. Musimy być świadomi. To nasza decyzja, czy przykładamy rękę do czynienia życia zwierząt nieustającą męką i torturami. To wbrew pozorom bardzo proste, żeby się do tego nie przyczyniać. Ja jestem prawie całe życie wegetarianką: nie zabiera mi to ani dużo czasu, ani dużo energii.
I nie odbija się na zdrowiu, choć pokutuje taki mit.
Oczywiście to są mity. Jestem mamą dwójki dzieci, każde karmiłam piersią ponad rok, nigdy w życiu nie miałam anemii. Ani w ciąży, ani kiedy karmiłam, nie jadłam mięsa. Dziś wyeliminowałam prawie całkowicie produkty pochodzące z mleka krowiego. Jestem zdrowa i w naprawdę dobrej formie, a niebawem będę miała czterdzieści pięć lat.
W ostatnim czasie do twojej działalności charytatywnej i na rzecz zwierząt doszło publiczne wspieranie organizacji kobiecych.
Od dwudziestu lat współpracuję z organizacjami przeciwstawiającymi się niehumanitarnemu traktowaniu zwierząt, ale w ostatnich latach aktywnie zaangażowałam się też w walkę o prawa kobiet. Boli mnie chęć stopniowego odbierania podstawowych praw, jakimi są prawa reprodukcyjne, bezpieczeństwo, przeciwdziałanie przemocy, równy status ekonomiczny. Wiem, że zwłaszcza dla kobiet w małych miastach wsparcie kogoś znanego, o dużej sile przekazu, jest cenne. Staram się mieć otwarte głowę i serce.
Po twojej rozmowie z dziennikarką TVN na temat "czarnego marszu” kobiet napisałem ci: "Dziękuję za Twoją mądrość, spokój, klasę, inteligencję”. Odpowiedziałaś, że po prostu wierzysz w to, co mówisz.
Żeby nas skompromitować, zdeprecjonować działania kobiet, stara się zrobić z nas czarownice, którym chodzi o nieograniczony dostęp do aborcji przez cały okres trwania ciąży. Przecież to kompletna bzdura, pomówienie. Nawet w projekcie liberalizującym ustawę mowa była o legalnej aborcji do dwunastego tygodnia, później tylko w wypadku zagrożenia życia i zdrowia matki czy też nieodwracalnie uszkodzonego płodu. Istotne są zagadnienia dotyczące standardów około porodowych, edukacji seksualnej, która jest niezbędna – a w naszym kraju nie istnieje – nie tylko dlatego, że przygotowuje młodych ludzi do wejścia świadomie w aktywność seksualną i budowania relacji intymnych, ale również dlatego, żeby przeciwdziałać pedofilii. Aborcja jest gdzieś na końcu. W krajach, w których została zaostrzona ustawa anty aborcyjna, kwitnie podziemie, natomiast tam, gdzie jest liberalizacja, nie ma go wcale. Tak naprawdę przy dobrej edukacji seksualnej i przede wszystkim dostępie do antykoncepcji problem jest marginalny. U nas zakłamuje się rzeczywistość, chce się przeciwdziałać aborcjom, a jednocześnie odbiera się kobietom szansę skorzystania z pigułki "dzień po”, która nie przerywa ciąży, tylko jej zapobiega. Wiele w tym hipokryzji i prób stygmatyzowania kobiet. Dlatego też ważne jest, żeby osoby publiczne, które mogą być wsparciem dla tysięcy kobiet, angażowały się, nie były obojętne. Bo my sobie damy radę. Czasem jednak trzeba pomyśleć o innych.
Bez przerwy ktoś zadaje mi pytanie, dlaczego się włączam w tyle rzeczy. Dla mnie nie ma alternatywy. Kiedy widzę, jak gwałtownie narastają homofobia i ksenofobia w moim kraju, trudno mi się temu nie przeciwstawić. Kiedy widzę, że ludzie są bici ze względu na kolor skóry lub dlatego że mówią w innym języku, że palona jest kukła Żyda we Wrocławiu, że w pierwszy dzień wiosny jako marzannę topi się kukłę Żydówki, a stanowisko władz jest takie, że w gruncie rzeczy nie ma problemu, kiedy widzę, że organizacje typu ONR, nacjonalistyczne, z wyraźnym kierunkiem faszyzującym, są tolerowane, a wręcz chwalone – dotyka mnie to do żywego, bulwersuje i niepokoi jako człowieka, obywatelkę tego kraju. Muszę reagować i reaguję.
Uważam, że trzeba protestować, trzeba głośno mówić, co jest dobre, a co złe, że jakakolwiek forma dyskryminacji, wykluczenia jest niewłaściwa. Oczywiście robię to wszystko z potrzeby serca i naprawdę wierzę w to, co mówię – nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej. Żebym, na przykład, angażując się w sferę obywatelską, dokonywała jakichś kalkulacji, czy mi się to opłaca na mojej drodze zawodowej, czy niekoniecznie.
W spocie "Zastanawiałeś się kiedyś, co znaczy silna Polska?", zamieszczonym na kanale YouTube, mówisz, że dla ciebie silna Polska to Polska, która ma siłę jednoczyć, a nie dzielić.
Chcę wierzyć, że to zjednoczenie ciągle jest możliwe. Wszystko, niestety, było do przewidzenia. Mam wrażenie, że pierwsze lata ostatniej dekady to była stagnacja. Dziesięć, piętnaście lat temu spotykałam twórców z innych krajów, którzy mówili mi, że Polska jest fenomenalnym miejscem. Czułam to samo: że tu jest dziko, ale ciekawie – z jednej strony tyle jakiegoś bałaganu, a z drugiej nie ma jeszcze tego rozleniwienia sytego Zachodu, wszystko jest możliwe. Cudowna, buzująca energia… I to naraz zamarło, rozleniwiliśmy się. Może więc nowa sytuacja polityczna i publiczna była nam wszystkim potrzebna? Może potrzebowaliśmy większej dynamiki? Tego wstrząsu, który pozwoli nam się obudzić z letargu i przypomnieć sobie, że wolność nie jest nam dana raz na zawsze. Że to my jesteśmy za nią odpowiedzialni.
A jakie masz zdanie na temat sztuki zaangażowanej – czy jest szansa na nowy manifest w rodzaju Świata nie przedstawionego Adama Zagajewskiego i Juliana Kornhausera z siedemdziesiątego czwartego roku, czyli krytykę autorów, którzy w opisie rzeczywistości posługiwali się alegorią, zamiast wprost opisać to, co się dzieje. Czy sztuka wciąż może budować świadomość społeczeństwa?
Istotą sztuki jest wolność twórcza i to, że artysta musi mieć prawo do zadawania pytań czy też opisywania rzeczywistości w typowy dla siebie sposób. Uważam, że narzucenie jednej reguły nie jest właściwe. Jako widz mogę natomiast decydować, czy coś jest mi bliższe, czy nie. Będąc aktorką, również mam prawo wyboru, czy chcę brać w czymś udział. I tu mam jasne poglądy: od publicystyki zdecydowanie bliższe jest mi to, co robią na przykład Krzysztof Warlikowski w teatrze i Małgorzata Szumowska w filmie. Tak jak w przypadku Francuzów, spektaklu Warlikowskiego na podstawie W poszukiwaniu straconego czasu Prousta. To wręcz niebywałe, że lęki sprzed stu lat stały się nagle aż tak aktualne. Lęk o rozpad Europy, o rozpad pewnego systemu wartości. I zarówno ten spektakl, jak i w zasadzie wszystkie spektakle Krzysztofa mówią właśnie o tym, o naszej dzisiejszej kondycji, ale nie są przecież publicystyką. To autorski, artystyczny teatr operujący metaforą.
Co niezmiernie ważne, Krzysztof Warlikowski czerpie z aktorów, jesteśmy dla niego jakimś rodzajem inspiracji. Kiedy robił "(A)pollonię", spektakl dotykający tematu Zagłady, to znając mnie i moje poglądy, zdecydował się na rozszerzenie scenariusza. W "(A)pollonii" mamy antyk, jest fenomenalna część z reportażu Hanny Krall, ale również temat holokaustu zwierząt. W przedstawieniu pojawia się więc fragment książki Elizabeth Costello Coetzee’ego. Wygłaszając ten monolog, czuję, że mówię w swoim imieniu. Oczywiście to nadal kreacja. Momenty, w których jako Elizabeth ronię łzy, są zaplanowane, miejsca, w których robię pauzę albo jestem dynamiczna – wszystko jest przemyślaną aktorską kreacją, ale już poglądy Elizabeth Costello są mi bardzo bliskie. I na dodatek widzowie słuchają tego monologu w niesamowitej ciszy i skupieniu, a potem przychodzą do teatru listy, w których ludzie piszą, że postanowili przestać jeść mięso i że nie chcą już nosić futer. W tym względzie teatr może mieć siłę sprawczą również w sferach pozaartystycznych, ale to nadal nie jest publicystyka.
Podobnie jest u Małgośki Szumowskiej. Cały "background” jest osadzony tu i teraz, Małgośka pokazuje polską rzeczywistość, pokazuje wszystkie problemy, o których mówi, ale to nie są plakatowe filmy. To filmy, które często stanowią swego rodzaju przypowieści – dotykają sfery, powiedziałabym, duchowej albo służą zadawaniu pytań o tę sferę, jak w przypadku "Body/Ciało". Ten rodzaj sztuki jest mi bliski, choć z drugiej strony uważam, że w czasach kryzysu artyści powinni zabierać głos w sprawie. Forma, w jakiej to robią, jest indywidualna – nikomu bym niczego nie narzucała, chociaż mnie jest na pewno bliżej do teatru i kina artystycznego. Kocham metaforę, pewną iluzoryczność sztuki, nie potrzebuję plakatu.
Mało osób wie, że stan wojenny zastał cię w Danii.
Mój ojciec Jacek Ostaszewski, prekursor world music w Polsce, miał wtedy cykl koncertów w Skandynawii z zespołem Osjan. Rodzice zabrali tam ze sobą mnie i moją starszą siostrę Tatianę. Byliśmy w Szwecji, potem w Danii, w Kopenhadze. Ale dwójka młodszego rodzeństwa została z dziadkami w Krakowie. I nagle wybucha stan wojenny. To było straszne doświadczenie. Przerażające relacje, niepewność, jak jeszcze sytuacja może się rozwinąć. Groźba interwencji Związku Radzieckiego. Duńscy znajomi rodziców zaproponowali, żebym u nich została. Dla mamy i taty było jednak oczywiste, że wracamy wszyscy – do mojego młodszego rodzeństwa, do dziadków. Płynęłam jednym z ostatnich promów, najpierw do Szwecji, i dalej, z Malmö, do Polski. Pasażerowie śpiewali pieśni powstańcze, hymn – na tym promie panowała niesamowita atmosfera. Byłam wtedy małym dzieckiem, ale nigdy tego nie zapomnę. To było takie wzruszające i budujące w gruncie rzeczy, ponieważ czuło się prawdziwą wspólnotę.
Krystian Lupa powiedział mi kiedyś: "Majka wie, co mówi. Nie szuka, nie zawodzi, ona wie”. Oczywiście chodziło mu nie o poszukiwania artystyczne, tylko o twoją konstrukcję ludzką. Wiesz, co myślisz, mówisz.
To się wynosi z domu. Mnie zawsze uczono szacunku dla drugiego człowieka, otwartości. Sama doświadczyłam nietolerancji jako dziecko, ponieważ byłam jedyną uczennicą w klasie, która nie chodziła na religię, wyglądałam też nieco inaczej niż większość klasy – rodzice pozwolili mi ostrzyc włosy na jeża, kiedy zafascynowałam się punk rockiem, no i nie nosiłam przepisowego bistorowego fartuszka. Tato, który z Osjanem jeździł często za granicę, przywiózł mi granatową sportową bluzę. Dzisiaj wszystkie dzieci chodzą tak ubrane, ale wtedy to było coś wyjątkowego. I tylko z tego powodu, że wyglądam tak, a nie inaczej, że nie chodzę na religię, koledzy zepchnęli mnie ze schodów; mocno się poturbowałam. Z takich epizodów również składało się moje życie. Rodzicom, akceptującym moje wybory, zawdzięczam także poczucie bezpieczeństwa i jednocześnie wolności. Jako matka też chcę dać moim dzieciom prawo do tego, żeby były sobą, miały poczucie własnej wartości, ale i prawo do bycia czasem kimś innym niż tak zwana cała reszta.
Na internetowej stronie niewielkiej gminy Przesieka w Karkonoszach można znaleźć fragment twoich wspomnień z dzieciństwa:
Na trzy i pół roku wynieśliśmy się z Krakowa na wieś. Rodzice wynajęli piętrowy dom w górach – w Przesiece. Piękne miejsce: przyroda, dużo przestrzeni i stromy ogród za domem, do zabaw. Świerki, między nimi hamak. W Przesiece powstał wtedy ośrodek buddyzmu zen. Oprócz uroczystości buddyjskich obchodziliśmy też Wigilię i Wielkanoc – te święta nie miały wymiaru religijnego, tylko kulturowy: były choinka, pisanki… W śmigus-dyngus polewaliśmy się wiadrami – po schodach płynął potok.
Dla całej rodziny było to nowe doświadczenie. Byliśmy krakowskimi mieszczuchami. Nie miałam żadnej rodziny na wsi. Ojciec jest muzykiem, kompozytorem, założycielem grupy Osjan, dziadkowie ze strony mamy byli radcami prawnymi, ojciec taty, Tadeusz Ostaszewski, był rzeźbiarzem związanym z krakowską Akademią Sztuk Pięknych, babcia, Krystyna Ostaszewska – cenioną aktorką. Byliśmy zatem miejskimi dziećmi i nawet dziadków odwiedzaliśmy w Krakowie, ewentualnie w podkrakowskim domu dziadka. Aż nagle przyszedł moment, byłam wtedy bodaj w trzeciej klasie szkoły podstawowej, kiedy w naszym życiu pojawiła się Przesieka. Ojciec zaczął wówczas intensywną współpracę z Ośrodkiem Badań Twórczości Grotowskiego we Wrocławiu, musiał tam być bardzo często, poza tym właśnie w Przesiece, koło Karpacza, niedaleko Jeleniej Góry, powstał ośrodek buddyjski. Rodzice już wtedy praktykowali buddyzm japoński – zen, i jak wielu ich znajomych przeprowadzili się w to miejsce. Część żyła w swego rodzaju komunie buddyjskiej w ośrodku, część po prostu wynajmowała domy. My mieliśmy właśnie dom, w którym zamieszkaliśmy na trzy i pół roku. To był piękny czas. Ta przyroda, stoki narciarskie, ogromny poniemiecki basen, na który chodziliśmy latem. Woda z potoku, krystalicznie czysta. Stada saren. Ja, dziecko miejskie, nagle widzę, jak może wyglądać zima na wsi. Coś pięknego. Czasami napadało tak dużo śniegu, że autobus PKS nie dojeżdżał, mama dowoziła nas tarpanem do przystanku bliżej miasta i stamtąd dopiero odjeżdżaliśmy. Wracając ze szkoły, pięć kilometrów wędrowaliśmy wzdłuż malowniczego potoku. Dzień w dzień. Kiedy w końcu wróciłam do Krakowa, miałam taką kondycję, że przez jakiś czas odnosiłam niesamowite sukcesy w biegach na 1500–2000 metrów. W szkole koniecznie chcieli ze mnie zrobić sportowca!
Ciekawie to się układa – mieszkałaś pod Jelenią Górą, gdzie kilka lat przed twoim przyjazdem pierwsze sukcesy święcił Krystian Lupa, twój przyszyły mentor i przez lata najważniejszy reżyser. W jeleniogórskim teatrze Lupa stworzył kluczowe dla późniejszego stylu przedstawienia: Przezroczysty pokój i Kolację.
To prawda. Ja dojeżdżałam do szkoły do Jeleniej Góry, bo w Przesiece nie było podstawówki. To była dzielnica Jeleniej Góry, nazywała się Cieplice Śląskie-Zdrój. Tam chodziłam do szkoły, tam miałam swoje pierwsze przygody teatralne, ponieważ mój wychowawca Stanisław Olbrycht, pasjonat teatru, założył z nami grupę teatralną. I właśnie w Cieplicach odnosiłam pierwsze sukcesy, zdobywałam pierwsze doświadczenia sceniczne.
Skoro było tak świetnie, dlaczego przenieśliście się z powrotem do Krakowa?
Coś się jednak wyczerpało. Starsza siostra chodziła już do liceum, jeździła o wiele dalej niż ja, i wszyscy zaczynaliśmy być tym zmęczeni. Ojciec dużo koncertował, mama zostawała sama z czwórką dzieci, trochę jednak na końcu świata. Była i tak niesamowicie dzielna, że ze wszystkim sobie radziła w takim wiejskim domu, gdzie wstawało się o świcie, schodziło napalić w piecu, żeby dom się nagrzał – dla kogoś, kto wychował się w pięknych krakowskich kamienicach, to musiało być trudne. No i wszyscy coraz bardziej tęskniliśmy za Krakowem. Pojawił się dobry pretekst: ojciec kończył pracę w Ośrodku Grotowskiego, powrót do Krakowa zaczął się urealniać. Ja już wtedy wiedziałam, że chcę być aktorką. Co ja mówię, wiedziałam przecież wcześniej, odkąd miałam chyba sześć lat. To było w sumie zabawne: co drugi weekend jeździłam z Przesieki do taty na warsztaty teatralne do Ośrodka Grotowskiego. Ja, małolatka, a dookoła aktorzy z całego świata. Oni zresztą często odwiedzali nas w Przesiece.
Większość sześcioletnich dziewczynek chce być aktorkami albo piosenkarkami, a wcześniej jest, zdaje się, etap "królewny”. Potem im przechodzi.
Mnie nie przeszło. Z krakowskiego dzieciństwa pamiętam wspaniałe przedstawienia dla dzieci w Teatrze Groteska. Przyjeżdżały spektakle z całego świata. Jeden z takich dziecinnych refleksów to przedstawienie Alicja w Krainie Czarów. Po spektaklu twórcy zaprosili dzieci na scenę. Wdrapałam się tam, zobaczyłam scenografię, kulisy i stało się coś dziwnego. Magiczny moment, chwila iluminacji. Zaczarowania. To była moja prawdziwa kraina czarów. Z pozycji sceny, nie widowni. Poczułam, że jestem na swoim miejscu. Na scenie, a nie na widowni, było mi najlepiej.
W takiej rodzinie, z takimi rodzicami i dziadkami, chłonęłaś sztukę od najwcześniejszych lat. Maja mieszkała w Krainie Czarów.
Ładnie powiedziane, ale to wszystko prawda. Chodziłam na przedstawienia do Starego Teatru, a to był fantastyczny czas tej sceny. Pracowali tam Wajda, Lupa, Jarocki, na żywo zdążyłam jeszcze zobaczyć ostatnie spektakle Kantora. Jako nastolatka widziałam taniec butoh Daisuke Yoshimoto – zrobiło to na mnie niesamowite wrażenie. Rodzice zabierali nas na koncerty jazzowe, organowe, do filharmonii, na festiwal w Tyńcu. Chłonęłam kino: w Krakowie ciągle były jakieś przeglądy – a to Bergman, a to Herzog. Biegałam do Starego na Braci Karamazow Lupy, a potem, w nocy, czytałam Dostojewskiego, Baudelaire’a, Manna. W zasadzie nie było dla mnie innej opcji, tylko sztuka, tylko aktorstwo.
"Czarne, długie włosy, pełna twarz i silne spojrzenie, w którym tkwiła bezceremonialność. Rany boskie, co za nieposkromione dziecko!”, tak Krystian Lupa wspominał cię z tamtego okresu na łamach "Twojego Stylu”. A jednak nie dostałaś się do PWST za pierwszym podejściem.
Rzeczywiście, nie dostałam się. Wyrok brzmiał: dziwny głos, wada wymowy, ale, jak pamiętam, Anna Polony i Halina Zaczykówna były oburzone tym werdyktem. One, nieskromnie teraz powiem, od razu się na mnie poznały. Obie stwierdziły, że to jest skandal, i poradziły mi, żebym zdawała do Wrocławia. Szkoła teatralna we Wrocławiu jest filią PWST w Krakowie, więc powiedziały, że szybko ściągną mnie z powrotem. Okazało się jednak, że we Wrocławiu było już za późno na składanie papierów i mogłam zdawać tylko na Wydział Lalkarski. Pamiętam dramatyczną rozmowę z profesor Polony. "Proszę pani – mówię, prawie płacząc – ja nie wiem, co robić, bo mnie akurat lalki nie interesują”. A ona tym swoim nieznoszącym sprzeciwu głosem odparowała: "Przestań, uspokój się. Maja Komorowska też była na lalkach!”.
Zdałam na te lalki, ale byłam tam zaledwie parę miesięcy, ponieważ pojawiła się okazja zastępstwa za Jolę Fraszyńską w Pułapce Różewicza w reżyserii Jerzego Jarockiego w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Jola bardzo dużo grała wtedy w filmach i potrzebowała dublerki. Jarocki zrobił casting na tę rolę i ja ten casting wygrałam, ale ówczesna pani dziekan Wydziału Lalkarskiego powiedziała mi, że tak nie może być, bo ćwiczę formę i to jest pewien rodzaj zdrady tej formy. Jeżeli nie zrezygnuję ze spektaklu Jarockiego, to ona mnie wyrzuci. I słowa dotrzymała. Za drugim razem dostałam się do Krakowa już bez problemu.
Kiedy trafiłam na studia, na pewno byłam w pewnym sensie dojrzalsza emocjonalnie od większości kolegów i miałam bardziej ukształtowane poglądy i gust – na temat tego, co jest dobrym teatrem, a co złym. To z jednej strony dawało mi pewną przewagę, siłę, choć przypuszczam, że było denerwujące dla profesorów, bo potrafiłam się z nimi nie zgodzić, buntowałam się, wchodziłam w otwartą polemikę. Kilku profesorów wyraźnie denerwowałam, ale już na pierwszym roku spotkałam osoby, które dawały mi wiarę, że warto być po prostu sobą i nie ma potrzeby, żeby coś w sobie zmieniać – takie były Anna Dymna i Olga Szwajgier. Myślę jednak, że tak naprawdę rozkwitłam, poczułam się szczęśliwa w tej szkole dopiero w momencie, gdy w drugim semestrze drugiego roku rozpoczęłam zajęcia z Janem Peszkiem, wspaniałym pedagogiem, który miał z nami fantastyczne ćwiczenia. Potem, już na trzecim roku, przejął nas Krystian Lupa. Szukaliśmy najpierw siebie, robiliśmy całe warsztaty z Bergmana, a następnie dyplom: Płatonowa – dla mnie to niezapomniana praca, w sumie jeden z moich najukochańszych spektakli do dzisiaj. Od razu graliśmy też u młodych reżyserów. W ten sposób poznałam Grzegorza Jarzynę.
Koledzy często mówią, że wszyscy wyszliśmy spod skrzydeł Lupy. Był naszym mistrzem. Kochaliśmy go. Krystian Lupa ma jednak tak silną osobowość, że wielu studentów reżyserii, oczywiście z miłości do niego, w dobrych intencjach, robiło spektakle udające Lupę, a w gruncie rzeczy wyglądało to jak parodia. Grzegorz Jarzyna też był uczniem Lupy – w czasie studiów zrobił pięknych Małych lunatyków będących jego impresją na temat przygotowywanych w Starym Teatrze Lunatyków Brocha w reżyserii Krystiana właśnie. Pierwszy raz było widać w tej impresji niesamowitą wyobraźnię Grzegorza, wyczucie rytmu i to, że nie musi naśladować Krystiana, że tworzy swój własny język.
A jaki był wtedy Kraków? Diametralnie inny niż dzisiaj?
Nie tak zdominowany przez turystów, na pewno. W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych to było miasto spotkań. Mieliśmy swoje miejsca, w których się balowało do rana. Studia to był szalony, fantastyczny czas. Po zajęciach szło się do jakiegoś pubu, szalało całą noc, o świcie rytmika, szermierka o ósmej rano, wszyscy w świetnej formie – to było naprawdę niesamowite. Kraków był wtedy o wiele bardziej dziki, nieokiełznany; siedzieliśmy w jakichś piwnicach, piło się piwo, tanie wino.
Od wielu lat mieszkam w Warszawie, mam tu rodzinę, ale sentyment do Krakowa pozostał. Byłam przeszczęśliwa, kiedy kręciłam film w Krakowie albo gdy robiliśmy spektakle w koprodukcji ze Starym Teatrem. Z Krumem Warlikowskiego jeździliśmy co dwa miesiące do Krakowa. To była dla mnie najlepsza opcja. W Krakowie została duża część mojej rodziny – rodzice, moja starsza siostra, ciocia. Mam tam przyjaciół.
Po studiach artystycznie związałaś się z Grzegorzem Jarzyną. To było jak przecięcie pępowiny. Magdalena Cielecka, twoja koleżanka z uczelni, wspominała w "Gazecie Wyborczej”: "Miałyśmy szczęście, że w odpowiednim momencie trafiłyśmy do Grzegorza Jarzyny i Krzysztofa Warlikowskiego. Gdybyśmy po studiach dostały etaty w jednym z teatrów i grały tam mniejsze lub większe role, raz gorzej, raz lepiej, nikt by się o nas nie zająknął. A tak byłyśmy częścią wielkich spektakli wielkich reżyserów”.
To było coś rebelianckiego, szalonego i zarazem romantycznego. Poszłam za Grzegorzem do Teatru Rozmaitości. Mieliśmy wrażenie, że zaczynamy mówić własnym głosem, jesteśmy wolni, tworzymy coś naszego, a wszystko jest możliwe – i to zawsze będzie mi się kojarzyło z Warszawą, bo w Krakowie byliśmy jednak zapatrzeni w Krystiana Lupę. Dopiero w Warszawie poczuliśmy się samodzielni, złapaliśmy wiatr w żagle. Byliśmy grupą kompletnie nieznanych, niezależnych i zachłannych na teatr ludzi. Te pionierskie czasy TR-u były wspaniałe – ile radości, szaleństwa, jakie życie towarzyskie, ale jednocześnie wszystko było twórcze – chodziło nie tylko o wspólne tańce i picie, ale również o rozmowy do rana, namiętne dyskusje. Żyliśmy teatrem właściwie całą dobę.
18 stycznia 1997 roku odbyły się w Warszawie premiery nowych spektakli dwóch wschodzących gwiazd polskiego teatru: Bzika tropikalnego Grzegorza Jarzyny i Elektry Krzysztofa Warlikowskiego. Maciej Nowak niedawno uznał ten wieczór za moment przełomowy. Roman Pawłowski pisał w "Gazecie Wyborczej”: "Jarzyna utorował drogę dla nowej fali reżyserów. To w Rozmaitościach znalazł dom Krzysztof Warlikowski, wybitny reżyser nowej generacji, wcześniej niedoceniany i spychany na margines. Wiele motywów i chwytów, których Jarzyna użył w Bziku…, weszło na stałe do języka nowego teatru. To cytaty z popkultury, filmowy montaż wzorowany na kinie Quentina Tarantino, typ absurdalnego humoru, ale też tematyka związana z przekroczeniami obyczajowymi, tożsamością seksualną, ucieczką w narkotyki”.
Grzegorz Jarzyna wspominał na łamach "Newsweeka”: "Obsadziłem ją w Bziku… w roli uwodzicielskiej Ellinor, niby kruchej, ale potrafiącej postawić na swoim arystokratki. Z Mają szło się zawsze do końca, do wyprucia flaków”.
Nikt wtedy nie myślał, że to będzie rewolucja. Mieliśmy natomiast poczucie, że robimy coś po swojemu, na luzie, bez spekulacji. Grzegorz miał w sobie cudowną bezczelność, był rozdokazywanym dzieciakiem – bez autocenzury. Napędzała nas czysta radość dochodzenia do celu i opowiadania w taki sposób, który nam się wydawał najwłaściwszy, z pełną gotowością na to, że dla kogoś innego może to być nietrafione, pomylone i głupawe. Czuliśmy się po prostu wolni, tak bym to nazwała. Na pewno nasze pierwsze spektakle: Bzik tropikalny i Magnetyzm serca były zwycięstwem świeżości. Oczywiście szybko się zorientowaliśmy, że coś ważnego się stało. Po premierze w Warszawie wybuchł szał. Wszyscy o nas mówili. Przy Magnetyzmie serca mieliśmy już poczucie, że są wielkie oczekiwania wobec nas i tego, co zrobimy, co pokażemy, ale też pracowało się cudownie. Nasz Magnetyzm… był trochę jak utwór muzyczny, trochę jak utwór baletowy – żadnego przypadkowego ruchu czy przypadkowej pauzy.
Od wielu już lat jestem związana z Teatrem Nowym Krzysztofa Warlikowskiego – i tu również tworzymy silnie związaną grupę, bardzo się lubimy, mimo że się różnimy, potrafimy się szczerze pokłócić, potrafimy być sobą zmęczeni, ale potem przychodzi moment wielkiej tęsknoty. Czuję się szczęśliwa, że jestem w Teatrze Nowym, i naprawdę bardzo lubię i cenię związanych z nim ludzi.
Krzysztof Warlikowski tak opowiadał o swoich aktorach Katarzynie Janowskiej z "Polityki”: "Wiem, co jest bólem każdego z nich. Staram się ich pogodzić z tym zawodem, ochronić przed osunięciem się w komedianctwo”.
Zagrałaś w wielu spektaklach Warlikowskiego, a w ostatnich latach ma cię praktycznie na wyłączność: "Krum", "Anioły w Ameryce", "(A)pollonia", "Koniec", "Kabaret warszawski", "Opowieści afrykańskie według Szekspira", "Francuzi".
Rozpoczęliśmy współpracę, kiedy Krzysztof był jeszcze w Rozmaitościach, a dziewięć lat temu stworzyliśmy nasz Nowy Teatr. Dla mnie Krzysztof jest twórcą totalnym. Imponują mi jego wyobraźnia, geniusz intuicji, fakt, że bierze na warsztat jakiś temat, robi readaptację, opiera się na kilku tekstach, potem zaczyna się długi proces prób, żadnego pośpiechu, mozolne szukanie sensu, i naraz okazuje się, że w chwili premiery temat wzięty na warsztat przez Krzysztofa dwa lata wcześniej jest aktualny tu i teraz. Na przykład "Anioły w Ameryce" z 2007 roku – to jest smutne, ale ciągle tak wygląda nasza rzeczywistość, homofobiczna, z silnymi prawicowymi, cynicznymi zagrywkami polityków.
Pierwszą naszą dużą pracą był Krum. Ważny tekst o próbie ucieczki od prowincji szeroko rozumianej, od prowincji, która jest w nas. Potem Anioły w Ameryce – być może z moją ukochaną rolą w teatrze. A dzięki kolejnym odsłonom tej współpracy – wspomnianej wcześniej "(A)pollonii", "Końcowi","Opowieściom afrykańskim według Szekspira", "Kabaretowi warszawskiemu" – zawsze dowiadywałam się o sobie i teatrze czegoś nowego. Teraz we "Francuzach" gram Odetę de Crécy z W poszukiwaniu straconego czasu Prousta. Z jednej strony to dziewczyna wykluczona przez snobistyczne środowisko, z drugiej chyba najbardziej wolna, bo łamie konwenanse, kompromituje je, podważa.
Warlikowski, Lupa, Jarzyna. Do tego wielkiego tria, z którym współpracujesz bądź współpracowałaś, należałoby dopisać jeszcze jedno wybitne nazwisko: Jerzy Grzegorzewski.
Rzeczywiście miałam szczęście spotykania na swojej drodze niezwykłych twórców. Z Grzegorzewskim zrobiłam dwa spektakle: "Giacomo" Joyce’a i "Noc listopadową".
Giacomo Joyce jest legendą. Niemal nikt tego przedstawienia nie widział. W przeddzień premiery zostało usunięte z repertuaru z powodu braku zgody rodziny Joyce’a na sprzedaż praw autorskich.
Jerzy Radziwiłowicz w wywiadzie do książki "Wszystko jest lekko dziwne" mówił mi: "Uważam, że wyrządzono krzywdę zarówno Joyce’owi, jak i nam. To był nie tylko wspaniały spektakl, ale także paradoksalnie jedna z niewielu teatralnych adaptacji Grzegorzewskiego, w której reżyser był absolutnie wierny literze poematu. Odbyło się kilka zamkniętych pokazów. To wszystko”.
Jurek Radziwiłowicz uważa, że to jeden z najpiękniejszych spektakli Grzegorzewskiego. Mnie nie wypada tak powiedzieć, ale też myślę, że jeden z cenniejszych. Zagraliśmy go raptem kilka razy dla przyjaciół.
Grzegorzewski dał mi w moim zawodowym życiu jeszcze inną wartość. Wywodziłam się przecież ze "szkoły Lupy”. I nagle pojawił się ktoś, kto operuje wyłącznie obrazami, ma w tym wielką swobodę. Grzegorzewski miał ogromne zaufanie do aktorów, których obsadzał, i mimo że bardzo precyzyjnie reżyserował każdy mój gest, jeśli chodzi o interpretację, to czułam się naprawdę wolna. Zrozumiałam też, jak cenne dla aktora jest doświadczanie różnych konwencji, otwarcie na dialog ze skrajnymi rodzajami wrażliwości.
Wydaje mi się, że jeśli znajdziemy w sobie niszę, nawet bardzo szlachetną, ale całymi latami tkwimy tylko w tej niszy, w pewnym momencie nasze horyzonty się zawężają. Istnieje wówczas niebezpieczeństwo, że zaczniemy się powtarzać, że pojawi się rodzaj rozleniwienia. Ja lubię, kiedy mnie coś wybija z takiego poczucia wygody. Bo wygoda to jest lenistwo.
Na początku poprzedniej dekady Jacek Tabęcki pisał o tobie w "Filmie”: "Młode kobiety, które gra (którymi jest, których życiem żyje), są niewygodne do oglądania – uwierają, irytują, sprawiają ból albo przykrość. Nie można zwyczajnie gapić się na nie, wnikają w widza, nie sposób się od nich opędzić. Zmuszają do porównań: dlaczego ja nie jestem tak wrażliwy, tak dobry, dlaczego tak intensywnie nie reaguję. Są niewygodne jak każda osoba osamotniona wewnętrznie, ale potrzebująca dopełnienia psychicznego i fizycznego przez drugą osobę – mężczyznę, kobietę, dziecko. I stale przypominają, że za wszystko trzeba płacić, na przykład za bycie razem – kompromisami, rozmaitymi rezygnacjami, wiecznym niezadowoleniem z siebie. Bo cokolwiek by człowiek zrobił, i tak oczekiwania bohaterek Ostaszewskiej, choć zwyczajne, są jednocześnie zbyt wielkie”.
Pierwszy film i od razu główna nagroda aktorska na festiwalu w Gdyni. Rzadki przypadek. W Przystani Jana Hryniaka zagrałaś Karolinę, prowincjonalną, skromną świetliczankę z marzeniami. "Zrobiłem film, jaki sam chciałbym zobaczyć. Przy realizacji pracowali niemal wyłącznie moi rówieśnicy, ludzie, którym jeszcze zależy, i film był efektem zaangażowania nas wszystkich, naszej pasji. Historia jest współczesna, a właśnie takie interesują mnie i ludzi w moim wieku. Nie siliłem się na komercyjne kino akcji ani kino artystyczne. Zrealizowałem uczciwy film o tym, co mnie obchodzi”, mówił Jan Hryniak, trzydziestoletni wówczas absolwent architektury i łódzkiej Filmówki.
Ceremonia wręczenia nagród odbywała się w dniu premiery Lunatyków w Starym Teatrze w Krakowie. Oczywiście nie mogłam pojechać na festiwal, bo u Lupy grałam Dziewczynę z Armii Zbawienia. W przerwie premierowego spektaklu do garderoby przychodzi Grzesiek Jarzyna i mówi: "Majka, nie spadnij z krzesła. Właśnie się dowiedziałem, że dostałaś Lwy gdyńskie”. "Za debiut?”, zapytałam. "Nie, za główną rolę”. No i wtedy rzeczywiście z tego krzesła spadłam.
Siłą twojego kolejnego spotkania z Barczykiem w filmie, w "Przemianach", była szczerość scen erotycznych. Rzadkość w polskim kinie: wreszcie miałem wrażenie, że seks jest pokazany jako przyjemność, nie gehenna. Z reguły jest przecież tak, że oglądając rodzime filmy, wstydzę się, że aktorzy się wstydzą.
Jacek Poniedziałek wspominał: "Ta scena z Przemian wypadła tak wiarygodnie dlatego, że moją partnerką była Majka Ostaszewska. Idealnie się dopasowaliśmy. Żadnych nieporozumień, tylko ogromne zaufanie”.
Sceny erotyczne nie są łatwe, ale znam gorsze doświadczenia. A ja czułam się bardzo bezpiecznie, grając z Jackiem Poniedziałkiem. Byliśmy w tym bardzo razem i bardzo fair. No i nie kochaliśmy się przecież naprawdę. To warsztat. Wyobrażam sobie, że ten rodzaj bliskości łączy tancerzy, kiedy pracują w duetach.
Potem zagrałaś między innymi prokurator Lidkę w Ile waży koń trojański Juliusza Machulskiego, Margetę w "Janosiku". "Prawdziwej historii" Agnieszki Holland i Kasi Adamik, Szacką w "Uwikłaniu" Jacka Bromskiego, Ewę w filmie "W imię…" Małgorzaty Szumowskiej, Hannę Kuklińską w "Jacku Strongu" Władysława Pasikowskiego (Orzeł 2015 za najlepszą rolę kobiecą), Annę w "Body/Ciało" Szumowskiej (Orzeł 2016), Melanię w "Paniach Dulskich" Filipa Bajona, Olkę w dwóch częściach "Pitbulla" Patryka Vegi. Ważna była też na pewno rola Anny w Katyniu Andrzeja Wajdy.
To jeden z najważniejszych dla mnie filmów – nie tylko ze względu na spotkanie mistrza Wajdy, na którego filmach się wychowałam, ale również dlatego że dotyczył tematu zbrodni katyńskiej – mój pradziadek został zamordowany w Katyniu, a historia mojej prababci była niemal identyczna z losem mojej filmowej bohaterki. Pan Andrzej nie znał historii mojej rodziny, ale to była właśnie ta jego słynna, genialna intuicja. Słowem, było to dla mnie jedno z ważniejszych doświadczeń artystycznych i ludzkich.
Po Katyniu dostałam całą masę wojennych propozycji, mniejszych lub większych ról, nieraz nawet ciekawych, ale nie chciałam stać się etatową bohaterką wojenną. Zagrałam w Czasie honoru, w polsko-amerykańskich Dzieciach Ireny Sendlerowej, a wcześniej w "Pianiście" Romana Polańskiego. Ale czułam, że przez jakiś czas nie powinnam kojarzyć się z tematyką wojenną. Dzisiaj mogłabym wrócić do tych tematów. Ja w ogóle lubię się wymykać. Lubię przemiany, takie jak w "Body/Ciało" Szumowskiej. Anna to moja ukochana rola.
Moja również. W filmie zachwyca maestria, z jaką reżyserce udało się ominąć pułapki łączenia tego, co serio, z tym wszystkim, co należałoby jednak potraktować lekko, z przymrużeniem oka. Tytułowe ciało jest więzieniem, rodzajem skorupy albo – jak kto woli – kokonu, w którym zamykają się bohaterowie. Ciało bolesne, ciało śmieszne, ciało cierpiące lub marzące. Ciało jako umowna oprawa dla życia wewnętrznego albo narzędzie kontaktu z zaświatami. Seks i sens. W tym wyrafinowanym koncepcie narracyjnym mieści się też psychologiczna korespondencja z Krzysztofem Kieślowskim (czwarty odcinek Dekalogu). Są znakomite zdjęcia Michała Englerta – również współtwórcy scenariusza – ukazujące polską rzeczywistość w kolorach, które mogą kojarzyć się zarówno z nową małą stabilizacją, jak i ze starymi przyzwyczajeniami rodem z PRL-u, i są aktorskie kreacje – z twoją fenomenalną Anną na czele.
Ta rola jest mi szczególnie bliska, włożyłam w nią ogrom pracy i serca. Miałam to szczęście, że od początku wiadomo było, że moim partnerem będzie Janusz Gajos. Mieliśmy czas, żeby się do tego przygotować. Wiedziałam też, że muszę się zmienić fizycznie. Michał Englert i Małgorzata Szumowska sygnalizowali mi, że Anna to ma być taka pani, na którą się nie zwraca uwagi, która jest kompletnie pozbawiona seksualności. Mieliśmy szereg prób zmiany mojego wyglądu: trochę przytyłam, co u mnie widać od razu, dobieraliśmy odpowiednio nietwarzową fryzurę, ciągle jednak słyszałam: "No nie, jeszcze za fajnie wyglądasz”. To samo było z okularami, spódnicami. "A nie, w tej dobrze wyglądasz, włóż tę drugą. O, ta jest okropna, idealna dla ciebie”. Tak to mniej więcej wyglądało.
Grałam bez makijażu. Ale przede wszystkim musiałam zbudować tę postać w całości: jej ruchy, mimikę, i mocno zakorzenić ją w sobie – bo tego na zawsze nauczyłam się u Lupy. Chodzi o rodzaj współżycia z postacią, powolnego hodowania jej w sobie, i kiedy w pewnym momencie naprawdę wiesz, że ją masz, nie pytasz reżysera, co bohaterka zrobiłaby w danej sytuacji, bo ty to po prostu czujesz, trochę jesteś już tą postacią. Dla mnie to naprawdę jest ważne, wręcz kluczowe, żeby nie oceniać postaci, tylko z nią współodczuwać. Małgośka, która fantastycznie pracuje z amatorami i uwielbia tę dokumentalną wartość, jaką od nich uzyskuje, wymaga podobnej autentyczności od profesjonalnego aktora – bez względu na to, jak charakterystyczną postać odgrywa. To frapujące, ale niełatwe. Do tego dochodziło zagłębianie się w rzeczywistość mojej bohaterki. Czytałam książki o bulimii i anoreksji, miałam szereg spotkań z profesor Namysłowską, która zajmuję się młodzieżą z zaburzeniami żywienia. Miałam ustawienia psychodramy. Odwiedzaliśmy szpitalny oddział dla młodzieży z zaburzeniami psychicznymi. Przygotowałam się na tyle, żeby zachowywać się właściwie, jak prawdziwy terapeuta, żeby wiedzieć, jak reagować, zwłaszcza wtedy, gdy w gruncie rzeczy samodzielnie prowadziłam tę "terapię” w filmie.
Anna jest również medium – i to medium zagranym bardzo wiarygodnie.
Czytałam Księgę mediów Allana Kardeca, chodziłam do Polskiego Towarzystwa Spirytystycznego, miałam spotkania z medium – Brazylijczykiem, który przyjechał do Polski na wykłady. Ciekawiło mnie przede wszystkim to, co dzieje się w jego ciele w momencie aktu mediumicznego. Przygodą więc były same przygotowania do roli, a także niesamowita atmosfera na planie, którą tworzą Małgorzata Szumowska i Michał Englert, oraz spotkanie z Januszem Gajosem – dla mnie jednym z najwybitniejszych polskich aktorów, z którym nie miałam przyjemności i szczęścia spotkać się wcześniej.
"Kiedy poznaje się ją prywatnie, odnosi się wrażenie, że zna się ją od wielu lat”, mówił o tobie Janusz Gajos.
Tak, to było niezwykłe, że od razu poczuliśmy się jak dobrzy znajomi. Niesamowicie ucieszyłam się ze Srebrnego Niedźwiedzia za reżyserię dla Małgośki i z przyjęcia naszego filmu na festiwalu Berlinale. Z tym się zresztą wiąże zabawna historia. Kiedy wpisywałam się do księgi pamiątkowej, akurat nad nami wisiał gigantyczny plakat Body/Ciało ze zdjęciem Anny. Miła pani z biura festiwalu, która zresztą uwielbiała film Gośki, podeszła wtedy do mnie, popatrzyła i zapytała zdziwiona: "A co pani tu pisze? Co pani robiła przy tym filmie?”. Spojrzałam do góry, na wielki plakat z moją twarzą, i zawstydzona powiedziałam: "Zagrałam główną rolę”. Ona była w kompletnym szoku, nie rozpoznała mnie.
"Nie neguje moich pomysłów – mówiła Małgorzata Szumowska w "Rzeczpospolitej”. – Nieraz też kręcę dwie wersje, bo Ostaszewska często chce jeszcze więcej próbować”. Szumowska to twoja reżyserka?
Lepiej pracuje się z ludźmi, których znamy – to ułatwia komunikację. A my z Małgośką znamy się dobrze od lat. Mamy do siebie zaufanie, skupiamy się na celu. Jesteśmy wobec siebie szczere. Jako aktorka nie mogę trochę popisać się przed nią jak przed jakimś innym reżyserem tylko po to, żeby wypaść ciekawiej. Ona jako reżyser też niczego nie udaje, żeby zachęcić aktora do współpracy – nie słodzi mu, nie opowiada komunałów. Z Małgośką to niemożliwe. Ona wali prosto z mostu i za to ją cenię. Ciekawe jest to, że wokół Małgośki skupiła się grupa twórców. Ona zawsze pracuje z Michałem Englertem, który jest nie tylko operatorem, ale również współscenarzystą i współproducentem – tak było przy "Body/Ciało", "W imię…", "Twarzy". Jest stały montażysta, jest grupa aktorów, którzy pojawiają się w jej filmach częściej niż inni. W moim przypadku zaczęło się od noweli w projekcie "Solidarność, Solidarność", potem było "W imię…", wreszcie "Body/Ciało".
Czekam na kolejne wasze wspólne produkcje. Twoja filmografia jest tak bogata, że trudno opowiedzieć o wszystkich reżyserach. Na pewno masz szczęście do wielkich nazwisk. Wspomnieliśmy o Spielbergu, ale grałaś także w filmach Romana Polańskiego i Agnieszki Holland.
Jestem typem aktorki świadomej, lubię znać kierunek poszukiwań. Bardzo ważny jest dla mnie cały scenariusz, nie tylko moja rola, ale elementem najistotniejszym jest spotkanie z drugim człowiekiem. I tu rzeczywiście można powiedzieć, że miałam wielkie szczęście. Jeden dzień na planie Pianisty Romana Polańskiego był dla mnie ważniejszy niż wiele dni w jakiejś roli w nie wiadomo jakiej sprawie. Albo szansa spotkania z "Agnieszką Holland". Margeta w "Janosiku" to była bardzo charakterystyczna postać – wiedźma z bajki, tak bym to ujęła. Miałyśmy z Agnieszką robić "Trzy siostry" Czechowa w Teatrze Telewizji, ja grałabym Maszę. Szkoda, że projekt w końcu nie doszedł do skutku.
Wkrótce po raz pierwszy zagrasz w filmie Marka Koterskiego.
Spełnia się kolejne marzenie, bo od zawsze byłam wielbicielką jego kina. Połączenie poczucia humoru z trafną, smutną i gorzką obserwacją współczesnego świata, pokazanie samotności w tym świecie, język… to jest unikat w skali kina europejskiego. Uwielbiam na filmach Koterskiego śmiać się i płakać na zmianę. Jestem szczęśliwa, że wystąpię w tym filmie. Mało tego, zagram mamę Adasia Miauczyńskiego, postać ikoniczną, niezmiernie ważną dla reżysera.