Monolog sztuki, czy sztuczność monologu?
Allen Ginsberg, słynny poeta, współzałożyciel ruchu bitników i czołowy przedstawiciel amerykańskiej kontrkultury, Żyd, homoseksualista, wieczny buntownik i krzykliwy aktywista, to postać tyleż barwna, co upstrzona przez kolejnych publicystów poręcznymi metkami. W rzeczywistości jego pozaartystyczna tożsamość po dziś dzień pozostaje niepewna, niedoprecyzowana. Życiorys Ginsberga wypełniony jest tyloma białymi plamami, że możliwości interpretacyjne, przynajmniej w kontekście filmowej biografii, są wprost nieograniczone.
Ale Rob Epstein i Jeffrey Friedman, uznani dokumentaliści-aktywiści (nakręcili m.in. słynne „Czasy Harveya Milka”), dla których „Skowyt” jest fabularnym debiutem, za bardzo przywiązali się do faktograficznego trybu pracy, by przestrzeń tę w jakikolwiek sposób wykorzystać. W swoim filmie uczepiają się jednego tylko, niekoniecznie właściwego, ale dobrze udokumentowanego wydarzenia z rozległej biografii Ginsberga – procesu o obsceniczność, jaki został mu wytoczony za publikację tytułowego wiersza, „Skowytu”.
Bazując na treści utworu, transkrypcjach kolejnych rozpraw i wypowiedziach samego autora, Epstein i Friedman stworzyli jedyny w swoim rodzaju patchwork, w którym oczywista dramatyzacja wydarzeń (sala sądowa), łączy się z pseudo-dokumentem (wywiad z Ginsbergiem) i animowaną wizualizacją (odczyt wiersza).
Jest to zabieg tyleż ciekawy, co wątpliwy u samych podstaw. Twórcy filmu wychodzą bowiem z założenia, że „Skowyt” to dzieło kompletne, niepodważalne i, jak sugeruje animowana otoczka, ponadczasowe. Tymczasem poemat Ginsberga ma dziś przede wszystkim wartość historyczną. Jako obrazoburczy zlepek patosu i wulgaryzmów daje się odczytać przede wszystkim w tej konkretnej czasoprzestrzeni – roku 1957, kiedy to tekst ów był jedynym w swoim rodzaju manifestem wolności i nieposłuszeństwa, rozsadzającym znudzone umysły ówczesnych literatów. Epstein i Friedman widzą go jednak inaczej - jako wiecznie aktualną, uniwersalną metaforę, którą postanowili, dość niepotrzebnie, oblepić kolejną warstwą patosu.
Sceny, w których grający Ginsberga James Franco z przesadną egzaltacją odczytuje tekst „Skowytu”, okraszone ekspresyjną animacją Erica Drookera, są wzniosłe i banalne. Nie można im wprawdzie odmówić atrakcyjnej formy, ale już ich merytoryczna wartość jest co najmniej wątpliwa.
Jeśli dodać do tego bardzo jednostronną rozprawę sądową, w której jedynym oponentem „Skowytu” okazuje się prokurator-idiota, obraz się dopełnia. Film mitologizuje Ginsberga jako niepodważalny głos swego pokolenia, ale robi to w sposób najgorszy z możliwych – uzurpując sobie prawo do bycia obiektywnym. Sztuka tymczasem, nawet ta ugruntowana przez historię, to rzecz płynna, wymagająca ciągłych (re)interpretacji, podważeń i, co najważniejsze, dialogu z jej odbiorcą. W przypadku „Skowytu” jest to niemożliwe – Epstein i Friedman stawiają nas przed gotową tezą, której bronią od pierwszej do ostatniej minuty.