"Na rauszu": pod wpływem łatwiej znieść życie. Ale alkohol nie jest dobrą ucieczką
Pochwała pijaństwa? Komedia o alkoholizmie? A może prawdziwy dramat o kryzysie wieku średniego? Opinie na temat nowego filmu Thomasa Vinterberga są skrajnie różne, ale deszcz nagród - w tym Oscar - dla "Na rauszu" potwierdza, że takiego kina właśnie potrzebujemy. A zwłaszcza potrzebują go polscy widzowie przyzwyczajeni do obrazów alkoholowej patologii.
Czterech mężczyzn w średnim wieku postanawia wyrwać się z letargu za pomocą przedziwnego eksperymentu. Wypijając dziennie kontrolowaną ilość alkoholu. Taką, aby utrzymywać jego poziom we krwi na 0,5 promila. W ten sposób zamierzają stać się lepszą wersją siebie. Skutki? Rewelacyjne! Wrócił zapał do pracy, chęć do zabaw z dziećmi, ogólny wzrost samopoczucia. Rośnie więc pokusa, aby ulepszać siebie przy pomocy alkoholu jeszcze bardziej. Przyjaciele zatracają się w tym osobliwym eksperymencie, a nadmiar używek obnaża wszystkie skrywane przez nich przez lata problemy.
Choć duńska produkcja podejmuje temat rodzącego się alkoholizmu, robi to w zupełnie inny sposób niż polskie kino. U Vinterberga dramat nie objawia się skrajną biedą, patologią i siekierą w tle, tak jak to ma miejsce w filmach Wojciecha Smarzowskiego. "Na rauszu" nie skupia się też na obnażeniu problemów pewnej grupy społecznej, w tym przypadku nauczycieli, których upojenie mogłoby stanowić niebezpieczeństwo dla ich podopiecznych. Polska kultura picia znacznie obiega od tego, co prezentuje światowe kino. Ale i u nas alkohol często jest postrzegany jako obowiązkowy element spotkań towarzyskich: ułatwiający nawiązywanie kontaktów i dodający odwagi do działania.
W istocie alkohol odgrywa w tym filmie rolę drugorzędną. Bez problemu można by go zastąpić inną używką czy po prostu aktywnością, która odciąga naszą uwagę od rozterek dnia codziennego. Byleby na chwilę zapomnieć o tym, że nie widzi się sensu w swojej pracy, związku, relacjach z innymi. Paradoksalnie uczestnicy filmowego eksperymentu z pomocą alkoholu próbują odzyskać kontrolę nad swoimi życiami. Przypomnieć sobie, co kiedyś sprawiało im radość i przynosiło satysfakcję. Wielu odbiorców może być zdezorientowanych zabawową konwencją filmu, choć w istocie jest on komediodramatem.
Na rauszu - zwiastun filmu
Próba powrotu bohaterów do sielskiej młodości jest o tyle znamienna, że na co dzień, w pracy, przebywają z młodzieżą. Obserwują ich wigor, serca i umysły pełne pragnień i marzeń, co tym bardziej pogłębia u nich poczucie niespełnienia. Gdy będąc na rauszu, nauczyciele stają się zabawni i pomysłowi, zyskują uwagę nastolatków. Oni też zatracają się w alkoholu, pierwszym symbolu dorosłości, prześcigając się, kto da radę wypić jak najwięcej.
Co intrygujące, "Na rauszu" można też czytać jako obraz kryzysu męskości. Podczas gdy dojrzałe kobiety otrzymują zewsząd komunikat, że mogą odmienić swoje życie: założyć własny biznes, zadbać o swój rozwój osobisty, tworzyć satysfakcjonujący je związek, tak na mężczyznach spoczywa coraz większa presja sprostania wymogom dzisiejszego świata, czyli osiągnięcia odpowiedniego statusu życiowego do pewnego wieku. Mężczyzna okiem Vinterberga nie chce przyznać się do porażki, próbuje zatuszować gnębiące go wątpliwości m.in. alkoholem, ale w końcu pęka. Wydaje się być to obraz dość bliski rzeczywistości. Jednak filmowa puenta zdaje się usilnie przeć ku optymistycznej perspektywie, która z kolei nie jest obca Duńczykom uznawanym za najbardziej szczęśliwy naród na świecie.
Największą siłą "Na rauszu" jest niezwykła czułość twórców wobec swoich bohaterów. Zero moralizatorskiego tonu, zero krytyki ich wyborów, ale kamera dobrze uchwyciła ten emocjonalny rollercoaster. Duża w tym zasługa świetnej obsady aktorskiej z Madsem Mikkelsenem na czele. Jego Martin to połączenie przegranego 40-latka z duszą chłopaka, który marzył o tym, by zostać tancerzem. Stąd finałową sekwencję taneczną na rauszu należy odbierać jako istną pochwałę życia.
Nie bez znaczenia jest fakt, że film o odzyskiwaniu chęci do życia Thomas Vinterberg stworzył w najbardziej krytycznym dla siebie momencie. W "Na rauszu" miała zadebiutować jego 19-letnia córka Ida. Dziewczyna zginęła w wypadku samochodowym tuż po rozpoczęciu prac na planie. Po krótkiej przerwie reżyser wrócił do projektu i zadedykował swoją pracę zmarłej. Jest to piękny, filmowy hołd.