Noc oczyszczenia: Anarchia - bez ładu i składu
Można zrobić dobry sequel? Można. Ale można zrobić też bardzo nieudany, który zaciera kompletnie wszystko to co stanowiło o sukcesie oryginału. I taki właśnie przypadek dotknął „Noc oczyszczenia: Anarchię”.
Rok po wydarzeniach z poprzedniej „Nocy oczyszczenia” młoda para jedzie razem do domu by przeczekać noc, w którą każda zbrodnia jest dozwolona. W trakcie podróży psuje im się samochód. W innej części miasta, mężczyzna tylko czeka na rozpoczęcie „Oczyszczenia” by ruszyć ze swoją prywatną wendettą. Gdzie indziej matka z córką zostają napadnięte w swoim własnym mieszkaniu i próbują uciekać. W pewnym momencie wszyscy spotykają się na pogrążonych chaosem ulicach Los Angeles i starają się jakoś przeżyć panującą wszędzie anarchię.
„Noc oczyszczenia: Anarchia” podzieliła smutny los wielu sequeli, w których postanowiono zastosować się do zasady „więcej i lepiej” gubiąc przez to ducha poprzednika. Nie twierdzę oczywiście, że pierwsza „Noc oczyszczenia” to wielkie kino, był to jednak ciekawy przykład na to, że można zrobić thriller z elementami horroru, który jest oparty o ciekawy pomysł fabularny, dający do myślenia i mierzący się z naszą własną psychiką, bo zadający pytanie o to, do czego my sami posunęlibyśmy się gdyby na jedną noc można było popełnić jakąkolwiek zbrodnię bez konsekwencji. Przy okazji film podejmował szereg zagadnień związanych z walką klas społecznych „biedni kontra bogaci” (co na tle kryzysu stanowi dźwięczny temat), mówił o wykluczeniu i nierównościach. I wszystko to podane było w przystępnej formie dreszczowca. I nawet jeśli ostatecznie nie spełnił do końca swoich
obietnic, miał liczne dziury logiczne itp., to na pewno przyciągał uwagę, intrygował i sprawiał, że przeciętny widz uruchamiał swoje szare komórki trochę częściej niż na innych filmach tego typu.
No, ale to było w części pierwszej. „Dwójka” posługuje się ideą Nocy oczyszczenia, ale stanowi ona jedynie tło i punkt wyjścia do serii scen strzelanin, pościgów i paru wybuchów, zatracając przy tym kompletnie to wszystko co wyróżniało „Noc oczyszczenia” spośród innych „straszaków”. Kameralny dramat rodziny, zamkniętej w ograniczonej i klaustrofobicznej przestrzeni ich własnego domu zamieniono na ulice Los Angeles, zamiast jednej rodziny mamy liczne nie powiązane ze sobą postaci, a wraz z tym zmienił się cały charakter opowieści. „Noc oczyszczenia: Anarchia” to nic więcej jak mroczne kino akcji w stanie czystym, tyle że dość średniej klasy. Ogląda się to bez większego bólu, pomimo powielanych schematów, przewidywalnych scen, klisz gatunkowych, niewiarygodnych i nieinteresujących postaci (gdy główny protagonista filmu jest dla nas obojętny, to znaczy, że jest źle). Wbrew pozorom i oczekiwaniom nie ma tu zbyt wiele napięcia,
chwilami wręcz wtrąca się nuda (gdy film pełen przemocy i strzelania robi się nudny, to również znaczy, że jest źle). Gdy już pogodzimy się z tym, że kontynuacja „Nocy oczyszczenia” nie ma nic wspólnego z horrorem czy thrillerem, a jest kinem akcji, to w sumie czeka nas kolejne rozczarowanie, bo z jednej strony, czysto formalnie, nie można twórcom zbyt wiele zarzucić – niezły montaż, dynamika plus pomagająca budować atmosferę muzyka – słowem, standard, tyle, że do przyjęcia gdzieś tak w połowie lat 90. Tak więc nawet pod tym względem film nie jest w stanie się wybronić i wyróżnić.
I teraz pytanie: Czy warto pójść do kina na „Noc oczyszczenia: Anarchię”? Moim zdaniem w obecnym repertuarze można znaleźć zarówno lepsze horrory, thrillery jak i filmy akcji. A fani pierwszej części, spodziewający się czegoś w podobnym stylu, nie mają tu czego szukać. Zagorzali miłośnicy filmów akcji być może znajdą w nim coś dla siebie, ale z pewnością nie zostanie to za długo w ich pamięci. Trochę szkoda zmarnowanego potencjału, ale może, jeśli producenci będą myśleć nad trzecią częścią, powrócą do korzeni. Oby.