"Orzeł. Ostatni patrol". Film nawet gorszy niż jego plakat
Historia ORP "Orzeł" owiana jest legendami. Niektóre z nich są tak ciekawe, że powinien powstać o nich dobry, wciągający film. Czy taki jest "Orzeł. Ostatni patrol", który honorowo otwiera tegoroczny festiwal filmowy w Gdyni? Otóż nie.
O słynnym ORP "Orzeł" słyszało pewnie sporo osób, żeby nie mówić wszyscy. To ten okręt, który miał na koncie kilka sukcesów, a na przełomie maja i czerwca 1940 r. zaginął z całą załogą w niewyjaśnionych okolicznościach. Hipotez od kilkudziesięciu lat jest kilka. Mówi się, że "Orzeł" mógł trafić na minę morską, być zbombardowany przez niemiecki bombowiec, przez pomyłkę storpedowany przez holenderski okręt podwodny lub zatopiony przez samolot należący do sił aliantów. Co się tam działo w ostatnich dniach życia załogi? Dobrze by było to w końcu zobaczyć na dużym ekranie, prawda?
Na to pytanie miał odpowiedzieć reżyser Jacek Bławut ze swoją ekipą. W film włożono mnóstwo środków. "Orła..." dofinansowało Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. By jak najwierniej odtworzyć wnętrze okrętu, twórcy współpracowali z licznymi ekspertami: historykami, oficerami i marynarzami, którzy służyli na bliźniaczym okręcie ORP "Sęp". Jeszcze przed gdyńską premierą można było przeczytać, że zastosowano nowoczesne technologie, specjalne platformy hydrauliczne, by oddać hołd legendarnemu okrętowi. Co więcej, część zdjęć realizowano we współpracy z Ministerstwem Obrony Narodowej.
Myślicie: "wow"? Niestety oglądając "Orła" można zadawać sobie takich kilka pytań: dlaczego ktoś wybrał ten film do Konkursu Głównego? Co tak właściwie chcieli osiągnąć twórcy? I jak to jest, że kino historyczne w naszym kraju po raz kolejny wypada tak źle?
"Orzeł. Ostatni patrol" to trudny do przyjęcia materiał, którego ani nie ogląda się z ciekawością, a już na pewno nie z przyjemnością. Ale umówmy się, że tego drugiego od kina historycznego akurat nie wymagamy. Choć historia okrętu sama w sobie jest bardzo wciągająca i zawiera takie fragmenty, które zasługują na fascynujący film, "Orzeł" rozczarowuje po całości. Przede wszystkim brakiem jakichkolwiek emocji i lichymi zdjęciami (kto wpadł na pomysł kadrów jakby przez peryskop?).
Wydawałoby się, że o oddanie emocji załogi nie będzie trudno. W końcu mamy tu kilkadziesiąt osób zamkniętych w niewielkiej przestrzeni, którzy muszą funkcjonować w skrajnych, wyczerpujących siły i psychikę warunkach. Mamy 1940 r., na plażach Dunkierki trwa gorączkowa ewakuacja żołnierzy aliantów, a gdzieś po morzu płynie nowoczesny polski okręt z załogą, która... no właśnie. Nie wiemy nic o ich motywacjach, mamy jedynie ich szczątkowe prywatne historyjki opowiadane jakby od niechcenia po kątach "Orła". Nie da się wyczuć, czy oni naprawdę chcą służyć, czy po prostu znaleźli się w nieodpowiednim miejscu i w nieodpowiednim czasie. Emocji niestety jest więcej na grzybobraniu. Szczególnie w pierwszych kilkunastu minutach filmu, gdzie nie dzieje się nic. Trudno połapać się, co musi zrobić załoga, jakie ma zadania i jaki jest właściwie ich cel. Czasem siedzą, czasem wymiotują, czasem spadają na nich bomby i mniej więcej tak prezentuje się fabuła.
ORZEŁ. OSTATNI PATROL - oficjalny zwiastun
Jest taka scena, która pewnie śni się w marzeniach niejednemu filmowcowi. Załoga zbiera się podczas posiłku i zaczyna śpiewać nostalgiczne piosenki. Umówmy się, tu mogłoby pojawić się jakieś ciarki. W "Orle..." wstaje jeden z brytyjskich żołnierzy i dzieli się z kolegami swoją pieśnią. I nic. Trudno tu cokolwiek poczuć. Bławut marnuje okazje jedna po drugiej. Ma dobrych aktorów, z których nie wyciąga nic więcej niż kilka długich spojrzeń. W klaustrofobicznych przestrzeniach ma obok siebie ludzi, których już nie raz widzieliśmy, gdy odbierali nagrody na gdyńskim festiwalu. Jest tu Tomasz Ziętek w roli kapitana Jana Grudzińskiego. Antoni Pawlicki, Tomasz Schuchardt, Mateusz Kościukiewicz, Adam Woronowicz, Filip Pławiak i Rafał Zawierucha.
Ziętek i Kościukiewicz cedzą swoje teksty tak, jakby grali w tym filmie za karę. Woronowicz stara się, ale momentów, gdzie może grać, ma tyle, co kot napłakał. Głównie siedzi i patrzy. Zawierucha z kolei siedzi i płacze, trąc cebulę. Żaden z nich nie wypada przekonująco. Wygląda to niestety jak tania inscenizacja przygotowana przez małoletnich miłośników historii, którzy nie bardzo mają pojęcie, co właściwie robią.
"Niebezpieczna misja", "spektakularny film", "legendarna historia" to hasła, które odnoszą się do jakiegoś innego filmu. Stężenie absurdu rośnie tak szybko jak stężenie chloru i wodoru we wnętrzu okrętu. Wrażenia nie robi tu nic. Ani gra aktorska, ani scenariusz, a tym bardziej nie zdjęcia robione z wody, które powinny w założeniu i w patriotycznym duchu oddawać majestat tego, co by nie mówić, potężnego okrętu, które swoje w czasie wojny przeżył.
Trudno powiedzieć, dla kogo jest "Orzeł. Ostatni patrol". Dla zapalonych fanów historii drugiej wojny światowej? Dla szkolnej młodzieży, która pewnie będzie musiała iść na to do kina? Dla fanów polskiego kina, którzy czekają na dobry historyczny film? Więcej o ORP "Orzeł" dowiecie się z Wikipedii.
Magdalena Drozdek, dziennikarka Wirtualnej Polski