Pacific Rim. Powrót do dzieciństwa
Jednym z moich ulubionych blockbusterów są pierwsze Transformersy. To dla mnie "guilty pleasure". Ponadto uwielbiam "Cloverfield", więc zaczynacie rozumieć, do czego zmierzam. Kocham, gdy wychodzi ze mnie dziecko. Już na sam widok wiadomości, że Guillermo del Toro postanowił zrealizować "Pacific Rim" moje wyobrażenie o tym jak może to wyglądać sprawiało, że chciałem wyciągać stare zabawki, które trzymam z czystego sentymentu. Czy może być coś bardziej ekscytującego od lania się po pysku mechów z potworami? Nie sądzę.
Wyobraźnia del Toro i jego umiejętności kreowania światów, oraz miłość i pasja do kina pozwoliła stworzyć jeden z najlepszych "monster movie" w historii. Jego uwielbienie do potworów, wyrażone przez artyzm w ich wyglądzie, tak pieczołowicie zaprojektowanym w najdrobniejszych szczegółach stawia reżysera "Hellboya" na najwyższym stopniu podium w tym gatunku.
Cała koncepcja „Pacific Rim” jest bardzo interesująca, mimo swojej absurdalności. Łapiemy ją i już nie wypuszczamy z ręki bawiąc się wyśmienicie. Daje się wyczuć ogromny szacunek, ale i niczym nieskrępowaną zabawę del Toro gatunkiem. Szanuje widza, jego inteligencję, co nie zdarza się zbyt często w blockbusterach. Pozwala to na łatwe wsiąknięcie w historię opowiadaną przez meksykańskiego reżysera. Historię, która głównym motywem są walki prawie 100 metrowych przeciwników. Nie byłoby na co patrzeć gdyby nie ludzka strona historii, która niby stanowi tło, a tak naprawdę napędza fabułę.
Godzillo-podobne stworzenia, zwane Kaiju wyłaniają się z głębin oceanu, z portalu prowadzącego do innego wymiaru niszcząc miasta, zabijając miliony ludzi. Ludzkość się jednoczy, i opracowuje system obronny, którego efektem są Jaegery – mechy prowadzone przez dwóch pilotów. Łączą swoje umysły, poprzez most neurologiczny zwany driftem i wtedy potrafią kontrolować gigantyczne maszyny - jedyną broń na monstrualnych przeciwników. Fajne? Pewnie, że tak!
"Pacific Rim" rozpoczyna się od mocnego uderzenia i jego skutki odczuwamy do końca seansu. Nie ma czasu na nudę. To typowy blockbuster, ale zrealizowany z niesamowitym polotem. Efektowna demolka serwowana przez twórcę „Labiryntu Fauna” plus bohaterowie, których łatwo polubić to typowe składniki tego typu produkcji. Guillermo del Toro nie próbuje na siłę wciskać nam tego wszystkiego w poważnych tonach. Przez cały czas mruga do nas i mówi: baw się, bądź dzieckiem. Dodaje do tego niewymuszony humor, który stoi na wysokim poziomie i stanowi przeciwwagę w wielu sytuacjach, które bez niego wypadałyby, co najmniej niepoważnie, a już na pewno wbijałyby kołek w inteligencję widza.
Sceny walk na ziemi, w wodzie i powietrzu są imponujące. Wręcz czekałem na walkę myśląc – skończcie już pieprzyć!. Dawać potwory! W formie kultowego już zwrotu „release the Kraken”. Odnośnie "pieprzenia", to nie jest źle, wręcz przeciwnie, buduje to cały film, nakręca fabułę. Fakt, że to w dużej mierze przerwy pomiędzy rundami, a gdybyśmy to mieli przenieść na grunt walk bokserskich, porównałbym je do najpiękniejszej kobiety w stroju (najlepiej Ewy) unoszącej numer rundy nad głową. Umila czas, prawda? Przez to historia nabiera kształtu i pewnego realizmu. Jesteśmy w stanie poznać wszystkich bohaterów, ich historie czy relacje. Mistrzowsko wyważone.
Jak to zwykle w filmach Guillermo del Toro bywa, efekty specjalne stoją na najwyższym poziomie. To pokaz możliwości jakie może dziś dać nam kino. Wszystko wygląda znakomicie, w szczególności w 3D, który potęguje doznania, a Kaiju oraz Jaegery wyglądają na jeszcze większe, czujemy respekt od samego patrzenia. Wręcz można poczuć ich ciężar, moc, i siłę. W tym wszystkim znaczącą rolę odgrywają zdjęcia autorstwa Guillermo Navarro, wieloletniego współpracownika del Toro. Starcia mamy przyjemność podziwiać w nocnej scenerii, w dodatku asysty ciągle padającego deszczu (chyba kręcili w Polsce). Jednak nie przeszkadza to nawet w najmniejszym stopniu, wszystko jest wyraźne i nie trzeba się wysilać, aby dostrzec jakiś szczegół. Ogrom walk, przestrzeń, na których dochodzi do konfrontacji to istne El Dorado bez granic. Mając otwarte usta jarałem się jak pochodnia każdą sceną, każdą wymianą ciosów. Maestria, przy której ostatnie walki Supermana z Zorgiem przypominają zabawy dzieci w piaskownicy kupą psa, myśląc, że to
plastelina.
Grzechem byłoby gdybym nie wspomniał o obsadzie. W roli głównej, pilotów mecha o dźwięcznej nazwie Gipsy Danger zagrał Charlie Hunnam – Raleigh (Jax z Sons of Anarchy) oraz Rinko Kikuchi - Mako (nominowana do Oscara za Babel). On pasuje do roli, choć widać, że nie jest jeszcze gotowy na głównego bohatera w superprodukcji, natomiast ona doskonale uzupełnia główną postać będąc uroczym żółtodziobem. Zagrali ok, ale bez szału. Co innego mogę powiedzieć o najlepszej roli w filmie, którą gra Idris Elba. Jego postać to marszałek Stacker Pentecost - głównodowodzący. Ma charyzmę, która chyba sama mogłaby położyć parę kreatur. Fuck, gdyby mi kazał obejrzeć „Grę o tron” to pewnie bym to zrobił. Kapitalną rolą popisał się Charlie Day (Arbus z Szefowie wrogowie), w roli naukowca dr Newtona Geiszlera. On jest katalizatorem humoru w tym filmie i wychodzi mu to idealnie. W obsadzie nie mogło zabraknąć Rona Perlmana, który gra Hannibala Chau, przedsiębiorcę na czarnym rynku handlujący tym, co zostaje z pokonanych Kaiju,
nawet w swojej ofercie ma odchody. Jego rola pełna ironii, groteski i dystansu, w której on doskonale się bawi i czuje konwencję jak nikt inny. Rewelacja.
Guillermo del Toro stworzył markę. Stworzył olbrzymie pole manewru dla kolejnych części, dla komiksu, kreskówek, gier czy książek. Przecież można w większym stopniu skupić się na tym jak bardzo Ziemia i jej mieszkańcy się zmienili, wraz z ekonomią, polityką. Nieskończone możliwości.
„Pacific Rim” to nie tylko jeden z najlepszych blockbusterów tego lata, ale w całej historii tej terminologii. Pośród remaków i sequeli dostajemy oryginalną, spektakularną historię opowiedzianą w sposób niezwykły. Ja bawiłem się bardzo dobrze, a Guillermo del Toro bardzo dziękuję, że mogłem poczuć się jak dawniej, gdy byłem dzieciakiem i wkładając VHSa do videoodtwarzacza zapominałem o bożym świecie. Wlepiając oczy w ekran, pełen ekscytacji oglądałem, dziś już kultowych bohaterów. Cudowne lata.