Poliziotteschi: Gliniarze z makaronem. Włoskie kino policyjne lat 70.
11.03.2015 | aktual.: 22.03.2017 16:38
Zabijaki z południa Europy dopiero stosunkowo niedawno doczekały się zasłużonego uznania. Jeden z nich, niezapomniany i niezniszczalny Tomás Milián, zaledwie parę dni temu świętował osiemdziesiąte drugie urodziny.
Łamali gnaty, rozbijali czaszki, mamrotali pod nosem barwne bluzgi, pili bez popitki, strzelali bez ostrzeżenia, przejeżdżali na czerwonym świetle, nie słuchali się mamy i jedli cukierki przed obiadem. Sam Harry Callahan niejednemu zasalutowałby swoim magnum. Ich owłosione łapska z łatwością rozłożyłyby nawet porucznika Borewicza. Dla gliniarzy z Półwyspu Apenińskiego rzymskie ulice były tak samo gorące jak nowojorskie miejskie piekło.
Autorzy dzieł i dziełek wpisujących się w popularny zwłaszcza w latach 70. ubiegłego wieku nurt poliziotteschi snuli bezkompromisowe, diablo brutalne i nasączone mało subtelną erotyką opowieści o twardych policjantach występujących przeciwko mafijnym układom, korupcji w ich własnych szeregach i przestępcom o rozbieganych oczkach. Kiedy zawodziło niedoskonałe prawo, brali sprawy we własne ręce.
Zabijaki z południa Europy dopiero stosunkowo niedawno doczekały się zasłużonego uznania. Jeden z nich, niezapomniany i niezniszczalny Tomás Milián, zaledwie parę dni temu świętował osiemdziesiąte drugie urodziny.
Od Viscontiego do Lenziego
Milián, rodowity Kubańczyk, miał tego pecha, że urodził się w 1933 roku, roku przewrotu dokonanego przez przyszłego prezydenta, a potem dyktatora, Fulgencio Batistę. Kres jego rządom położy dopiero po latach rewolucja Fidela Castro. Ojciec Tomása, oficer wojskowy, został aresztowany. Chłopakowi udało się wyjechać i osiedlić w Stanach Zjednoczonych, gdzie przyuczał się do zawodu w słynnym nowojorskim Actors Studio. Ale to nie z USA miał się związać.
Pod koniec lat 50. poleciał do Włoch na festiwal teatralny i, zauroczony krajem oraz perspektywami, jakie się przed nim rysowały, zdecydował się osiedlić tam na stałe. W Europie spędził aż ćwierć wieku i doczekał się paszportu z gwiazdką.
Zaczynał w filmach autorskich, które sam nazywał „intelektualnymi”, grał u Luchino Viscontiego i Carola Reeda, partnerował Claudii Cardinale i Ginie Lollobrigidzie, lecz, choć pisana mu była sława, znalazł ją nieco później.
Kubański twardziel
Pomimo że na nudę i brak ról nie narzekał, Milián coraz częściej rozmyślał nad powrotem za ocean, niezadowolony z mało intratnego kontraktu, którym związał się z obrotnym producentem Franco Cristaldim. Aby przed wyjazdem wpadło mu do kieszeni trochę grosza, zgodził się przyjąć rolę zbira w spaghetti westernie „El Precio de un hombre” (1966). I dopisało mu niebywałe szczęście.
Milián tak się spodobał amatorom mocnych wrażeń, że podsuwano mu pod nos kolejne scenariusze, przeważnie ze spektakularnymi strzelaninami na pierwszym planie. Grał z Jackiem Palance'em, Rockiem Hudsonem i Orsonem Wellesem. Niekiedy robił po parę filmów rocznie. Nikt nie śmiał go już dubbingować, kubański aktor mówił własnym, męskim głosem, a nawet sam pisywał sobie kwestie. Stał się postacią kultową. Słynny reżyser Bruno Corbucci miał powiedzieć, że kiedy Milián pojawia się na ekranie, kinowa sala ryczy z radości „niczym kibice na stadionie”.
Król kina gatunku
Milián nie grywał tylko w westernach. Przyjmował zróżnicowane role w komediach, kryminałach, akcyjniakach i, oczywiście, filmach z etykietką poliziotteschi.
Obsadzano go zarówno jako jedynego sprawiedliwego, jak i zatwardziałego kryminalistę. Tylko w latach 70. pojawił się w kilkudziesięciu filmach. Szczególnie przypadł do gustu reżyserowi Umberto Lenziemu – któremu międzynarodową (nie)sławę przyniesie później horror „Cannibal Ferox” znany u nas jako „Niech umierają powoli” lub „Kanibale” – i to z nim Milián zrealizował swoje bodaj najsłynniejsze projekty, w tym cieszącą się niemałą estymą sensację „Ludzki odruch” („Almost Human”) z 1974 roku.
Lecz nawet mimo tak bogatej filmografii nazwisko Miliána pozostaje u nas praktycznie nieznane i kojarzy je chyba tylko nieliczna grupa miłośników poliziotteschi. A szkoda, bo obszerna biblioteka włoskiego kina policyjnego zasługuje co najmniej na wzmiankę w annałach sztuki filmowej.
Poliziotteschi znaczy...
Pod nieco enigmatycznym terminem poliziotteschi kryją się filmy o twardych, bezkompromisowych gliniarzach, oszalałych mordercach, nieudacznych urzędnikach, pięknych kobietach, karkołomnych pościgach samochodowych i widowiskowych strzelaninach. Zresztą etymologia nie tak znowu obcobrzmiącego słowa jest szalenie prosta i nawet niewprawne ucho zdoła wyłapać, że chodzi o kino policyjne. Jako że Włosi są mistrzami naśladownictwa i lubią podpatrywać amerykańskie wzorce, o poliziotteschi mówi się jako o nurcie wyrosłym na fundamencie „Brudnego Harry'ego”, lecz to konkluzja pośpieszna i powierzchowna.
Bo o ile faktycznie film Dona Siegela pomógł rozpropagować pewne wzorce gatunkowe, tak poliziotteschi jest silnie zakorzenione we włoskiej strukturze społecznej i politycznej. Roberto Curti pisze w swojej książce „Italian Crime Filmography 1968-1980”, że filmom nurtu udawało się „uchwycić niepokój i obawę odczuwaną przez widza zamkniętego w nieprzyjaznej przestrzeni miejskiej”, a pamiętać trzeba o niespokojnym dla kraju okresie, kiedy terrorystyczne działania zmagających się z policją Czerwonych Brygad okupowały pierwsze strony gazet.
Poliziotteschi podsuwało proste rozwiązanie – panaceum na zbrodnię to dobrze wymierzona kula w łeb.
Proletariusz-faszysta
Z tego też powodu filmy poliziotteschi, jak niegdyś „Brudny Harry”, bywały oskarżane o zapędy faszystowskie. Curti jednak oponuje, pisząc, że bohater-gliniarz bywał najczęściej proletariuszem utyskującym na liberalne państwo, acz niezmiennie sprawiedliwym, a kryminaliści bogatymi kapitalistami żerującymi na skorumpowanych instytucjach. Dlatego też – kontynuuje Curti – poliziotteschi uznać można za nurt „apolityczny, jeśli nie anarchistyczny”.
Poliziotteschi wyraża nieufność wobec zbiurokratyzowanego, nieskutecznego państwa i, jak pisze Ernest Mathijs, autor „Alternative Europe: Eurotrash and Exploitation Cinema Since 1945”, było swoistym echem odbijającym ówczesne lęki społeczne. Trudno orzec, czy to właśnie specyficzny kontekst nie pozwolił nigdy nurtowi zdobyć należnej popularności za granicą, ale w ostatnich latach dokonuje się jego ponowna ewaluacja.
Magazyny filmowe chętniej piszą o zjawisku, filmy pojawiają się na anglojęzycznych rynkach w szerszej dystrybucji, a sam Quentin Tarantino mówi o poszczególnych reżyserach kojarzonych z poliziotteschi jako pełnoprawnych autorach.
Z ziemi włoskiej...
Schyłek popularności poliziotteschi przypadł na przełom lat 70. i 80., kryzys włoskiego przemysłu filmowego i wzrost popularności telewizji. Kto jak kto, ale Tomás Milián z pewnością połapał się, co jest grane, i zaczął pakować walizy. Przed wyjazdem z Włoch zdążył jeszcze zagrać u Michelangelo Antonioniego i Bernardo Bertolucciego.
Po powrocie do Ameryki występował na ekranie rzadziej, choć nie osiadł na laurach, pracował na teatralnej scenie i zagrał małe rólki u Spielberga, Stone'a, Pollacka i Ferrary; trochę więcej czasu ekranowego dał mu Tony Scott i, później, Andy Garcia.
Za udział w „Traffic” Stephena Soderbergha został, wraz zresztą obsady, nagrodzony Screen Actors Guild Award, co jest symbolicznym ukoronowaniem jego obfitego dorobku. Zawsze jednak pozostanie – dzięki poliziotteschi – po prostu twardym sukinsynem.
Bartosz Czartoryski