"Pora mroku": najgorszy polski horror w historii. Nie róbcie sobie tej krzywdy
Polski horror to tak rzadkie zjawisko, że czasem kusi, by sprawdzić, czy przypadkiem nie nakręciliśmy czegoś przyzwoitego. Teraz okazja jest ku temu dobra ze względu na Halloween. Jednak gdybyście kiedykolwiek chcieli obejrzeć film o wdzięcznym tytule "Pora mroku", to wiedzcie jedno – trzymajcie się od niego daleko. Chyba że jesteście masochistami.
Ostatnio na Netfliksie miała premierę druga część polskiego slashera "W lesie dziś nie zaśnie nikt". Film nie dostarczył tyle bezpretensjonalnej zabawy, co jego poprzednik – okazał się wyjątkowo drętwym i źle pomyślanym horrorem. To niestety potwierdziło starą zasadę, jeśli chodzi o polską kinematografię – nie potrafimy kręcić tego typu produkcji.
Wszystko, co najlepsze wyszło od nas z rejonów kina grozy, to generalnie dzieła rozpięte między gatunkami, z pewnymi ambicjami ("Medium", "Lokis", wybitny "Diabeł", "Wilkołak"). Rzadko kto podejmował się nakręcenia horroru, w którym chodzi wyłącznie o przestraszenie widza. W ostatnich kilkunastu latach poza wspomnianym wyżej "W lesie dziś nie zaśnie nikt" mieliśmy także próbę nakręcenia polskiej "Piły" i "Hostelu".
Zobacz: zwiastun "Pory Mroku"
Mowa o "Porze mroku" Grzegorza Kuczeriszki z 2008 r. Ci co obejrzeli ten film wtedy, a było ich zresztą niewielu, zgodnie głosili, że jest to fatalne kino. Z tego powodu przez 13 lat omijałem go szerokim łukiem. Ale produkcja Netflixa podkusiła mnie, by sprawdzić, czy te wszystkie srogie opinie są uzasadnione. Tym bardziej, że horrory ogólnie nie dostają najlepszych not od krytyków, a "Pora mroku" jest niby slasherem. Po obejrzeniu jestem już pewny – krytycy mieli rację.
Ten film nie mógł się udać chociażby już z powodu tego, że ma w obsadzie takich "tuzów" aktorstwa jak Jakuba Wesołowskiego czy Jana Wieczorkowskiego. Ba, gra tu nawet Bartosz Żukowski, czyli słynny Walduś z "Kiepskich". Dość powiedzieć, że pasuje do tego filmu jak pięść do nosa.
Aktorstwo, które jest złe i drewniane, nie jest jednak największym problemem. Nim okazuje się sama historia. Myślę, że gdyby kogoś spytać po seansie, o co właściwie w niej chodzi, to zapewne nie potrafiłby odpowiedzieć.
Mamy tu dwa wątki, które w pewnym momencie splatają się ze sobą – w pierwszym grupa młodych ludzi przybywa na Dolny Śląsk, by poimprezować i przy okazji odnaleźć zaginionego brata jednej z dziewczyn. W drugim osoby z poprawczaka odwiedzają szpital psychiatryczny. W obu przypadkach okazuje się, że bohaterom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
Nie wiem, co miał w głowie scenarzysta Dominik Wieczorkowski-Rettinger, gdy pisał scenariusz, ale wyszło z tego jedno wielkie poplątanie z pomieszaniem. Z grubsza chodzi o spisek, który ma miejsce w podziemiach zbudowanego podczas II wojny światowej szpitala. Odpowiedzialni są za niego oczywiście jacyś hitlerowcy, którzy… próbują teleportować dusze starszych ludzi w ciała młodych. I to za pomocą zardzewiałych hełmów do elektrowstrząsów (!), choć mamy XXI wiek.
Zamysł jest ultra kiczowaty i tak powinien być potraktowany, ale Kuczeriszka tylko pogorszył sprawę, bo wziął bzdury swojego kolegi po fachu na poważnie. A przecież sceny w rodzaju bicia z łokcia chorej osoby albo śmiania się z kogoś, kto akurat ma coś w rodzaju ataku epilepsji, raczej mówią same za siebie.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że film trwa aż 100 minut. Bohaterzy generalnie biegają tu bez sensu po dwóch lokalizacjach, co chwile dając się złapać. Coś tam pokrzyczą, ktoś przypadkiem umrze (same morderstwa są totalnie nieefektowne), ale dzieje się tak niewiele, że po 30 minutach widz ma absolutnie dość. A gdy jakimś cudem dojdziemy do finału i wyjaśnienia intrygi, to poczujemy się jak idioci, bo ktoś właśnie nas oszukał po całości.
Jak się można domyślać, Kuczeriszka bardzo starał się zrobić w swoim filmie klimat grozy. A to sięgnął po ujęcia kręcone z ręki, a to jump scare’y w rodzaju makabrycznych postaci w kadrze. Nic z tego nie działa, tylko irytuje. Co więcej, Dolny Śląsk odmalował na typowo horrorową modłę – wszystko jest brzydkie, ponure, a miejscowi jacyś zdeformowani i szalenie nieprzyjaźni. Wygląda to jak zbitka wszystkich najbardziej tandetnych slasherów. "Hostel" przy tym to niemal arcydzieło.
Choć trudno w to uwierzyć dziś, ale "Pora mroku" została dofinansowana przez Polski Instytut Sztuki Filmowej na kwotę miliona złotych. Oglądając ten horror, ciężko pojąć, gdzie te pieniądze poszły. Rzecz wygląda tanio i wydaje się, że równie dobrze mógłby ją nakręcić każdy z dostępem do profesjonalnego sprzętu.
To wszystko sprawia, że "Porę mroku", która ma "mocną", ale i nieliczną konkurencję w tej kategorii, można uznać za najgorszy polski horror w historii. Nic się w nim nie klei, za to męczy straszliwie.
Jeśli macie plan oglądania horrorów w Halloween, to nawet nie myślcie, by sięgnąć po "Porę mroku". Możecie sobie wyrządzić tylko krzywdę. Większy sens ma włączenie "Klątwy Doliny Węży", bo przynajmniej jest zabawnie.