Trwa ładowanie...
d2hlwaw
04-12-2006 18:08

Rakietka, pech i miłość

d2hlwaw
d2hlwaw

Twórcy „Notting Hill”, „Bridget Jones” oraz „Cztery wesela i pogrzeb”, tym razem przenoszą się z ukazywaniem uczuć na kort tenisowy. Aktorzy Kirsten Dunst oraz Paul Bettany, grający „osoby” skazane na uczucie, stają obok takich sław tenisa, jak: John McEnroe, Pat Cash, Chris Evert czy Mary Carillo.

A wszystko wydarzyło się przez to, że producentka filmu, Lisa Chasin, zakochała się w tym sporcie. Trudno się jej zresztą dziwić, gdy uświadomimy sobie, iż wychowała się obok kortów w nowojorskim Forest Hill, gdzie niegdyś gościły turnieje US Open.

Ale sama miłość, jako fabuła, to byłoby zbyt mało. Dlatego też nasz biedny amant, to podstarzały, skazany na przegraną tenisista, który otrzymuje ostatnią szansę. Ona, to młoda, błyskotliwa debiutantka, skazana na sukces. Zakochują się w sobie, lecz skutki tej miłości są fatalne – dla niej. On odzyskuje siłę i wigor, gra jak za dawnych czasów, a ona... przegrywa mecz za meczem. Karta się odwraca.

Ale czego nie robi się dla miłości? Czyżby musieli się rozstać dla dobra jej kariery, a może jednak jest jakieś inne wyjście? Może to on zrezygnuje z... pragnienia, ostatniej wygranej, a może wplącze się w to wszystko ktoś trzeci?

d2hlwaw

Cóż, w tej opowieści nic do końca nie wiadomo. Choć zakończenie jest typowo hollywoodzkie, to jednak sam film nie porywa. Wprost przeciwnie, miejscami jest nudny, na dodatek muzyka bardziej przeszkadza, niż wprowadza w nastrój. Może to wina tenisa?

Nie przepadamy akurat za tym sportem, choć męskiej części widowni spodobały się na pewno stroje pań. Moja, romantyczna część nie odnalazła tutaj czaru takich, kultowych już dzieł, jak: „Notting Hill” czy „Cztery wesela i pogrzeb”. „Wimbledon”, to przy nich ledwie popłuczyny. Bez tej iskry, bez polotu, jakiejś przyciągającej siły...

Reżyser tej, na pewno romantycznej komedii, Richard Leoncraine, jednak nie do końca jest zabawny. Chyba zbyt wiele sił poświęcono na to, by gra tenisistów była jak najbardziej rzeczywista. Sceny kręcone na Centre Court w Wimbledonie, to rzeczywiście majstersztyk techniki komputerowej.

Ale czego się spodziewać, gdy konsultantem jest sędzia Pauline Eyre? Wyłącznie perfekcji. Niestety perfekcji w tenisowym wymiarze, nie aktorskim, a już na pewno nie reżyserskim. Ot taki miły filmik, gdy się nie ma akurat pod ręką, tego, „co się lubi”.

Tenis w „Wimbledonie” przerósł wątek romantyczny, a same osobowości zostały zbyt słabo dopracowane. Brakuje jakiegoś dreszczyku emocji, który przecież powinien towarzyszyć takiej produkcji. Można obejrzeć, ale bez zbytnich zachwytów.

d2hlwaw
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2hlwaw